niedziela, 25 lutego 2018
Biegowa wyprawa do Baru Zacisze
Wszyscy śmieją się z postanowień z 1 stycznia. Dlatego, że są z 1 stycznia. Teoretycznie jeżeli ktoś chce coś zmienić w swoim życiu, może rozpocząć tę zmianę w dowolnym momencie... Skoro w dowolnym, to czemu nie 1 stycznia? Ja od początku roku zmieniam nawyki. Moim mentorem w tym temacie jest Dominik. Nie idę w dietę/trening hardkor, nie stosuję żadnych wykluczeń. Jedynie w niewielki sposób poprzesuwałem suwaki na konsolecie moich codziennych zachowań. Jem trochę bardziej zdrowo, biegam trochę bardziej sensownie, kontroluję to jak imprezuję. Na każdym z tych pól zmieniło się niewiele. Nie czuję, że napinam jakąś gumę, której puszczenie spowoduje powrót z impetem do miejsca startu (lub ciut dalej). Nawet jeżeli zdarzą się wieczory, dni, czy tygodnie (wyjazd na ferie) odstępstw to i tak potem wszystko wraca do normy. Nie muszę zachować się jak pies spuszczony z łańcucha. Nawet jak na chwilę wyskoczę za ogrodzenie i tak lepiej jest wrócić do budy niż ganiać po osiedlu i gryźć ludzi po łydkach. Efekt? Na razie minus 10 kg na wadze i ponowne nabycie umiejętności pokonania 10 km w godzinę. Ale nie będę się teraz bardziej o tym rozpisywał, bo mam nadzieję na dłuższy wpis za kilka miesięcy.
Jednym z pozytywnych efektów zmiany nawyków było to, że mogłem zaproponować chłopakom wspólne niedzielne wybieganie. Bez poczucia porażki, że muszę ich aż nadto wstrzymywać, że pałętam się jakimś niegodnym tempem przeplatanym z marszem. Choć tak naprawdę to bieganie w niedzielę zaproponował Dominik, a ja po prostu nie odmówiłem i wytyczyłem trasę.
Cel wyprawy - Bar Zacisze
Jest takie miejsce na mapie Pruszcza Gdańskiego, które odkryłem kilka lat temu. Bar Zacisze istniał tam od dawna. Był to klasyczne miejsce w pobliżu dworca PKP gdzie po pracy każdy szanujący się pruszczanin wpadał na zimne piwo lub setę z zakąską. Klimat miejsca i po części klientela jest wciąż taka sama. O której godzinie bym nie wpadł pierwszy stolik przy telewizorze obstawiony jest panami w wieku około 60 lat dostojnie pijących piwo za piwem i omawiających przy tym politykę zagraniczną kraju.
Ponieważ pracuję w Pruszczu Gdańskim do Zacisza wpadam bardzo często na II śniadanie (słowo lunch kompletnie nie pasowałoby do tego miejsca). I na to II śniadanie często jem jakąś zupkę i danie główne. Nie będę rozpływał się nad gastronomią, bo ta jest jak w domu. Klasyczna polska domowa kuchnia. Wiele razy opowiadałem o tym chłopakom, że strasznie szkoda, że gdzieś między gdańskimi osiedlami nie ma takiego miejsca. Nie pizzerii, ani kolejnej ąę restauracji a la te we wrzeszczańskim garnizonie. Nie ma takiego miejsca gdzie można zjeść po prostu ogórkową, leczo z warzywami albo schab z perfekcyjnie ugotowaną kaszą gryczaną i do tego wypić piwo. A jak się będzie fajnie gadać to i drugie.
No i tak opowiadałem o tym Zaciszu, że w końcu zaświeciła mi się nad głową żarówka z napisem "eureka" i napisałem: "Chłopaki - w niedzielę biegniemy do Zacisza! Otwierają o 10:00 więc startujemy z Gdańska godzinę wcześniej i pamiętajcie - nie jedzcie śniadania!"
Punktualnie 9:00 rano Kamil (który dobiegł do mnie 700 metrów) oraz Michał (który dobiegł 7000 metrów) czekali na klatce. Dominik spóźnił się minutę. Był za to tradycyjnie ubrany w jedną koszulkę i legginsy 3/4. Ale aby nie było mu zimno to plecaka włożył sobie termofor :)
Kierunek Pruszcz! Pokonywałem tę trasę latem wielokrotnie na rowerze, a także nie jeden raz biegiem (choć częściej była to tylko droga powrotna). W dół Porębskiego, potem przebitka przez Park Oruński i wałem kanału Raduni prosto do Pruszcza.
Tempo 6:00 min/km. Jak dla mnie to całkiem szybko, ale biegło się super. Słońce świeciło w oczy, zapowiadanej zawieruchy nie było, prószył miły śnieżek, włączała się biegowa głupawka, za którą tyle miesięcy tęskniłem... I nawet pies, który próbował być groźny i oszczekać nas zza ogrodzenia zrobił to komicznie:
-"Haaaau! [pauza] Hauu hauuu hauuuuu"
Komiczne było to, że to szczekanie brzmiało jak pierwszy riff Master of Puppets - Metallici.
Po 12,5 kilometrach dotarliśmy głodni i spragnieni do naszej pruszczańskiej oazy:
Rozpuściliśmy sople z wąsów, zamówiliśmy jajecznicę, zupki, naleśniki, leczo, a na końcu Joszczi domówił jeszcze schabowego. Do tego dwie kawy, dwa piwa i rozsiedliśmy się na dłuższy odpoczynek.
Z półeczki na ścianie przygrywał nam stary dobry grundig czyli unitra 2500 robiona na licencji grundiga. Miałem taki sprzęcik i na nim nagrywałem pierwsze kasety Modern Talking :)
Mieliśmy siedzieć tylko do 11:00, ale tak się rozsmakowaliśmy w tym klimacie, że czas mijał szybko i wyszliśmy dopiero 11:25
Powrót był o wieeeele trudniejszy. No bo ciężko jest biegać po jedzeniu :) Po drugie każdy szanujący się ultras wychodzi z punktu żywieniowego piechotą. Wspięliśmy się na wiadukt, przetruchtaliśmy przez Chopina i bardzo podobną drogą wróciliśmy do Gdańska. Tempo średnio o ponad minutę gorsze, bieg przeplatany marszem, ale to już nie miało znaczenia. Cieszę się po prostu, że znów jestem zdolny do weekendowych wybiegań +20 km.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Poprzednia Pani, moim zdaniem robiła jeszcze lepsze jedzenie z kompletnie zawadiacką wątróbką na czele. Nadal jest swojsko.
OdpowiedzUsuń