środa, 3 grudnia 2014

December is the cruelest month...

December is the cruelest month
this time for once my cheeks are warm
After long years in the monkey-house
I am ready for the storm
Let them throw all their cannonballs
let all their strongmen come
I'm ready to go anywhere
through venom, sick and scum!

The Waterboys - December


Mamy grudzień. Trochę z zaskoczenia, bo jeszcze tydzień temu Michał biegał na krótko, a skoro Michał biega na krótko to oznacza, że jest piękna ciepła jesień. Mój sobotni maraton po Wituni zostawił po sobie znak, że ten chłód, który mamy to już na poważnie. 

Ale w tym wszystkim nie ma śniegu. Ani razu nawet nie próbował padać. Nie było klasycznej zawieruchy, która zaskakuje drogowców. Nie było 2 godzin w korku z pracy. Tak naprawdę, to właśnie te 2 godziny w korku są dla mnie większym symbolem zbliżających się Świąt niż trójkowy Karp i czekoladowe mikołaje w Lidlu. A ja jak prawdziwy mężczyzna - ciągle jeżdżę na letnich oponach. Prawdziwy mężczyzna zmienia na zimówki dopiero po pierwszym śniegu ;)

Wobec braku wszystkich powyższych znaków ubieranie się w trzy warstwy na bieganie jest cokolwiek nienaturalne. Ale chłód jest na poważnie. Woda zostawiona w samochodzie na noc jest w połowie zamrożona rano.

Płytą, która miała mnie wprowadzić w ten grudzień powinna być The Influence duetu Psyche. Słucham jej w samochodzie od tygodnia i wiem, że doskonale sprawdziłaby się w mroźnych i bezśnieżnych klimatach. Jednak tyle razy przesłuchałem ją w aucie, że zwyczajnie musiałem zmienić płytę kiedy wyszedłem pobiegać.

Wybór padł na grudniową klasykę. Debiut grupy The Waterboys z 1983 roku. Kompletnie nie pamiętam gdzie i kiedy wczytałem coś o tym zespole, albo czy ktoś mi go polecił. Ale pierwszy raz słuchałem jej jesienią 1991 roku. Przegraną na kasetę marki Sony. Na stronie A było First and Last and Alaways - The Sisters of Mercy, a na stronie B  The Waterboys - The Waterboys. Zdecydowanie częściej wtedy słuchałem strony A klęcząc przez Andrew Eldritchem. Za to Mike Scott i jego The Waterboys docierał do mnie powoli. Drobnymi krokami, może nawet latami, od grudnia do kolejnego grudnia moje zainteresowanie zamieniało się w zachwyt. 

Mocne, rytmiczne uderzenia w fortepian, surowe brzmienie gitary, przenikliwy wokal. "Muzyczny i liryczny krajobraz w mojej głowie wciąż był magicznie splątany z krajobrazem i atmosferą Ayr, jego parkami, widokami, ulicami i długim wybrzeżem" - tak Mike Scott pisał o swoje muzyce we wkładce do kolejnej płyty. Ale ja to czuję głownie na debiucie. W trakcie biegania muzyka nie unosi mnie gdzieś poza ścieżkę, nie rozdziela od otoczenia. Przeciwnie, wtapia się w nie, staje się naturalnym elementem. 

Grudzień to okrutny miesiąc, ale po kilku kilometrach policzki robią się ciepłe i czuć jak szybciej krąży krew. Jestem gotowy na sztorm, na śnieżną burzę, na bieganie po kostki w śniegu. Jestem gotowy biec gdziekolwiek. 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy