wtorek, 23 grudnia 2014

Biegowe BDSM


Zaczęło się niewinnie. Robiłem właśnie wigilijną kapustę z grzybami kiedy napisał do mnie Staszek z pytaniem, czy nie chcę pobiec z nim.... NIE NIE... tak było wczoraj. Dziś jest dzisiaj. Powinno być inaczej...

Jeszcze raz:

Robiłem właśnie wigilijną kapustę z grzybami kiedy napisał do mnie Staszek z pytaniem, czy nie chcę pobiec z nim pobiec do centrum, zgarnąć Michała z pracy i odprowadzić do domu. Nie chciałem. No fucking way. Trzeba robić karpia.

Jeszcze raz:

Miałem własnie zająć się karpiem, kiedy napisał do mnie Staszek  z pytaniem, czy nie chcę pobiec z nim po Michała i z powrotem. Tak. Chciałem. Jak ktoś proponuje bieganie nie jestem w stanie odmówić. Problem w tym, że chciała tylko moja głowa. Byłem opchany kapustą z grzybami i kompletnie bez sił po wczorajszej nocy. Ledwo powłóczyłem nogami. Nie byłem w stanie biec z radością ani z górki ani pod górkę. Nie chciało mi się nawet gadać. Jedyne co było fajne to pogoda. Zmierzch, 9 stopni, bez wiatru.... zdążyłem o tym pomyśleć i nagle zrobiło się: ciemno, 4 stopnie, deszcz i wiatr...  7 km. Wbiegliśmy do Michała.

- Chcesz kawę? - zapytał Michał jeszcze zanim zdążyliśmy się przywitać
- Tak - odpowiedziałem bez tracenia zbędnych sił na grzeczności.

Przede mną było 7 kilometrów pod górkę. Staszek miał odprowadzić Michała pod sam dom i pokręcić się w kółko aby zamknąć dzień 30-tką. Ja marzyłem tylko o chwili kiedy rozdzielimy się z chłopakami i będę mógł bez wstydu sobie pomaszerować. Deszcz zacinał coraz bardziej. Moje dwie warstwy okazały się trochę zbyt cienkie i zwyczajnie zaczęło mi się robić zimno. Staszek jednym ruchem ręki niczym Nasir Malik Kemal Inal Ibrahin Shams Ad Dualla Wattab ibn Mahmud wyciągnął kurtkę przeciwdeszczową ze swojego magicznego Salomona. Mi pozostało jedynie patrzeć jak jego Asicsy rozmiar 51,5 rozbryzgują kałuże pełne brunatnego deszczu. Biegowe BDSM.

- Ile masz recenzji słuchawek? - wyrwał mnie z odrętwienia Michał
- 87 - odpowiedziałem
- To cześć!
- Cześć!

11 km męczarni. Uff. Pobiegli w prawo, a ja wreszcie zostałem sam z moją niechęcią do biegania. I nawet sobie chwilami pomaszerowałem. Do domu dotarłem po 13 km, które były jednymi z najcięższych kilometrów w tym roku.

Jako epilog tych męczarni dodam tylko, że w bieganiu zawsze jest zapłata - endorfiny. Czuję się genialnie. Mam ochotę wyskoczyć na małą pętelkę dookoła stawu :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy