Kilka miesięcy temu, kiedy potwierdziło się, że w Gdańsku będą dwa maratony zamarłem w przerażeniu. Maraton Solidarności to pierwszy Trójmiejski maraton, rozgrywany z przerwami od 1981 roku. Poprzez swój potencjał historyczny (o którym m.in. można poczytać na wystawie w Europejskim Centrum Solidarności) ma ogromną szansę aby stać się na lata Trójmiejskim produktem eksportowym i wizytówką regionu. Dlaczego więc zamarłem w przerażeniu? Dlatego, że bardzo obawiałem się, czy w Trójmieście znajdą się pieniądze na dwa maratony oraz czy będzie na to tzw "polityczny klimat". A bardzo chciałem, choć raz w życiu wziąć udział w tym biegu.
Wielu moich znajomych mówiło o sporych mankamentach przy organizacji poprzednich maratonów Solidarności. Głównie chodziło o punkty odżywcze i deficyty wody, co przy sierpniowych upałach faktycznie może być deprymujące. Kiedy okazało się, że wiosenny "konkurent" czyli PZU Maraton Gdański dostał na organizację trzy razy tyle budżetu co Solidarność moje obawy zaczęły rosnąć. Obawy o to, czy Solidarność podoła, bo ewentualna organizacyjna wpadka w 2015 roku mogłaby ten maraton po prostu położyć na długi czas... Sytuację, w której się znalazł można porównać do skoczka wzwyż, który po dwukrotnym strąceniu poprzeczki na niższej wysokości gra va banque i na kolejną próbę poprzeczkę podnosi o kilka centymetrów.
Tyle, jeżeli chodzi o rys historyczny. Ja osobiście miałem jeszcze jeden problem do rozwiązania. Od dawna było wiadomo, że 15 sierpnia kończy się wielkie przedsięwzięcie, do którego czuję ogromna sympatię: wielki finał 366 maratonów w 366 dni z Ryśkiem Kałaczyńskim. Ostatni raz byłem tam 10 dni temu. Kiedy pisze te słowa w Wituni pewnie trwa ogromna feta bo wszyscy powinni być już na mecie. Szkoda, że mnie tam nie ma. Fajnie byłoby tam być, ale myślę, że również coś dobrego dla Wituni zrobiłem biegnąć dzisiaj przez Trójmiasto w koszulce "366 maratonów". Z wieloma osobami rozmawiałem na ten temat na trasie. Kilkunastokrotnie odpowiadałem na pytania: "czemu nie ma Cię dziś w Wituni?". A dwukrotnie nawet na pytanie: "To PAN biega te 366 maratonów? Czytałem o PANU" :)))
Ale wróćmy do Trójmiasta, na start do Gdyni.
Dominik pojechał na wesele, więc ekipa Tricity Ultra była w składzie 3/4. Stasiu szykuje formę na Łemkowynę 150 km. Zrzucił wagę i wycelował w 3:15 dzisiejszego dnia. I powiem Wam, uprzedzając fakty, że gdyby nie było takiego ukropu to zrobiłby to. Michał sam nie widział co robić. Chciał nawet biegać w kółko. Trochę ze Stasiem i trochę z mną. Dla mnie był to trzeci maraton w ciągu ostatnich 10 dni. Ale tak miało być. Skoro Rysiu może codziennie, to normalny człowiek chyba może co 5 dni? :D
Nie przewidziałem tylko jednego. Choróbska w sierpniu. Czasem trafia się taka zwykła regularna infekcja, ból gardła + fatalne samopoczucie, które udaje się stłumić i po dwóch dniach człowiek wraca do formy. Problem jest tylko taki, kiedy w tej "depresji" trzeba biec maraton. Moja małżonka nie była zbyt szczęśliwa, ale po wyłożeniu teorii nie miała argumentu przeciwko temu biegowi. W trakcie 366 dni maratonu Rysia raz złapała grypa. Cóż takiego zrobił? Biegał ile sił. Wypocił się, wymęczył, czuł jak obity kijami ze wszystkich stron, ale podobno choróbsko nie lubi biegania i zakwaszenia mięśni. Następnego dnia obudził się zdrowy. Ja dziś postanowiłem zastosować ten sam rodzaj lekarstwa.
W Gdyni byliśmy godzinę przed startem. Razem z nami blisko 1000 osób. Uwielbiam to nasze trójmiejskie środowisko biegowe. Na każdym kroku spotykasz znajome twarze, z każdym zamienisz trzy słowa jak baba na plotkach, a godzina zleci w 5 minut. Zdążyliśmy jeszcze znaleźć sklep z pepsi i snickersami oraz cukiernię z naprawdę świetnymi, innymi niż wszystkie, drożdżówkami.
Ustawiłem się za Agatą z balonikiem na 4:15. Temperatura wynosiła już 24 stopnie i miała rosnąć, by w szczytowym momencie osiągnąć 32 stopnie. Więcej niż 4:15 w tych warunkach było poza moimi możliwościami. Miało to oznaczać pokonywanie trasy w tempie 6 min/km. Po wystrzale startera spodziewałem się spokojnego truchtania w kierunku Gdańska... I bardzo się zdziwiłem. Bo mimo, że endomondo jak byk pozywało mi tempo jednie o 1-2 sekundy szybsze niż 6 min/km męczyłem się jakbym biegł przynajmniej 5:20 min/km. Nie było komfortu. Dramatycznie szukałem przyjemności z biegania. Odpoczynku od pozostałych codziennych rzeczy i czystej radości. Bez efektu. Biegłem trasą, którą tysiące razy pokonywałem samochodem, której znam każdy zakręt. Biegłem środkiem drogi, fantastycznie abstrakcyjne uczucie. Mój tył głowy ciągle mówił: "Uważaj! Zaraz Cię coś rozjedzie!!". Jednocześnie przyhamowywałem na czerwonym świetle i rozglądałem się na boki na skrzyżowaniach.
To dobre miejsce aby opisać o zabezpieczeniu trasy. Nie jestem może zbyt wiarygodną osobą, bo mimo, że był to mój 28 maraton (lub dłuższy bieg niż maraton) to PIERWSZY asfaltowy! Jestem przyzwyczajony do kluczenia po leśnych ścieżkach a jak przecinam drogę - muszę ustąpić pierwszeństwa pojazdom. Dzisiaj za to czułem się trochę jak ... Prezydent. Cały ruch wstrzymany dla mnie! Na KAŻDYM z setki przejść dla pieszych stał wolontariusz i zatrzymywał przechodniów, kiedy przebiegałem. Na każdym skrzyżowaniu policjant zatrzymywał samochody dla mnie! Zauważyłem jednak coś więcej - nie było to jednostronne wstrzymanie całego ruchu, o co często nie-biegacze mają pretensje do biegaczy i każą nam biegać po lasach a nie korkować im miasta. Dzisiaj na trzypasmowych drogach jeden pas był dla samochodów. Z jednej strony, czasem trzeba było wciągnąć starego diesla nosem, ale z drugiej - to był przykład symbiozy biegu masowego z ruchem ulicznym. Jestem pod wrażeniem zarządzania taką sytuacją, choć wiadomo, że wolałbym całkowite wyłącznie dróg - rozumiem kierowców i myślę, że było dla nich OK.
Śmieszna sytuacja miała miejsce na Przymorzu. Z VW Transportera wychylił się kolo bez koszulki i krzyknął na cały głos: "Szybciej pedały! Ja tu w korku stoję, a Wy się wleczecie!". Nie ma jak dobra motywacja :)
Wróćmy jednak do biegu. Kiedy tak męczyłem się za balonikiem Agaty z napisem 4:15 obliczyłem sobie, że wystarczy, że dobiegnę za nią do Opery Bałtyckiej. To będzie około 21 km biegu. Dalej, nawet idąc - zmieszczę się w limicie. To był plan minimum i nim żyłem. Na granicy Sopotu i Gdańska na tablicy informacyjnej przy drodze rzuciła mi się w oczy informacja z temperaturą - przy jezdni - 40,5 stopnia C.
W takiej temperaturze kluczowe są rozsądnie rozmieszczone i dobrze zaopatrzone punkty żywieniowe. Dziś były one dokładnie co 5 km. Na pierwszych woda, potem woda i izotonik, Dalej woda, izotonik, banany oraz kostki cukru. Te ostatnie pierwszy raz spotkałem na biegu tydzień temu w Szczecinku. Może też były na innych biegach, ale się po prostu za nimi nie rozglądałem. Dziś jednak korzystałem ze wszystkich dobrodziejstw punktów odżywczych. Woda była podawana w 0.5 litrowych butelkach. Z zakrętką lub bez - do wyboru. Michał, pomny doświadczeń z poprzednich edycji, kiedy woda była wyłącznie bez zakrętek - wziął swoją z domu. Okazało się, że niepotrzebnie :) Izotnik był w kubeczkach. Stasiu marudził na mecie, że szkoda, że nie w butelkach, ale mi to nie robiło problemu. Na punkcie brałem kubeczek z izo i butelkę z wodą. Pragnienia na biegu nie czułem. Biegnąc w okolicach 500 pozycji na 800 biegaczy wszystkiego było pod dostatkiem, a zapasy raczej nie wyglądały na wyczerpujące się. Wydaje mi się, że lekcja została odrobiona,
Agata i jej baloniki zaczęła znikać mi po 25 kilometrze. Opadłem z sił, tempo spadło do 6:30. Tydzień temu w tym samym momencie biegu, w niewiele przychylniejszej aurze biegłem o minutę szybciej na kilometr. Wydaje mi się, że różnicę robił cień - a raczej jego brak. Korzystałem z każdej kurtyny wodnej jaką mijaliśmy. Jedna z nich była tak silna, że poczułem się jak po skoku do jeziora. Pomagało. Pomagało także oblewanie się wodą. Naprawdę nie zdarza mi się, abym zlewał sobie głowę, czapkę, kark i plecy wodą - a dzisiaj były to konieczne działania podtrzymujące moje czynności życiowo-biegowe.
30 kilometr wypadł w Jelitowie. Od tego momentu skończyło się kluczenie po Gdańsku. Do pokonania została po prostu najkrótsza możliwa trasa na ulicę Długą i metę przy Neptunie. W okolicach 40 kilometra co prawda jeszcze trochę kluczyliśmy po byłych terenach Stoczni Gdańskiej, ale zasadniczo - to był już upragniony powrót - droga do mety. Te ostatnie 10 kilometrów muszę przyznać, robiłem już marszobiegiem. Rozglądałem się trochę na boki, czy nikt nie nagrywa mnie i innych "Cześków" aby potem obśmiać na YouTube jak na maratonie w Warszawie. Ale naprawdę na więcej dzisiaj nie było mnie stać. Cierpiałem, topiłem się, ciążył mi mój za duży brzuch, ale podbiegałem, biegłem, szedłem, podbiegałem...
Ostatnie 2 kilometry to jak wbiegnięcie w tunel. Gdańsk, który znam doskonale. Najpierw moja szkoła - I LO. Szkoda, że nie zrobiłem zdjęcia, ale przebiegając obok zakręciła mi się łza. To tutaj 20 (!!!) lat temu pisałem maturę. To tutaj spędziłem najbardziej szalone 4 lata swojego życia. Gdybym wtedy, jako 18 letni, zbuntowany, długowłosy, w koszulce The Doors i przede wszystkim szczupły młodzieniec zobaczył siebie przez okno z sali do fizyki... nie wiem co bym pomyślał. Na pewno bym się zdziwił, że biegnę dopiero w 2/3 stawki, bo w biegach w szkole nie miałem sobie równych. Dużo pracy przede mną. Ale strasznie cieszy mnie fakt, że najszybszym z Polaków był dzisiaj 49-latek - Jarosław Janicki. To naprawdę gigantyczna motywacja.
W Gdańsku kończy się Jarmark Świętego Dominika. Kiedy biegłem w tym "tunelu" odgrodzony taśmami i obserwowałem jak ktoś kupuje chleb litewski, ktoś inny kanapkę ze smalcem i ogórkiem małosolnym... ponownie poczułem się abstrakcyjnie. Im bliżej ulicy Długiej tym więcej było osób i coraz bardziej skupieni byli na kibicowaniu. Na ostatniej prostej czekałem jednak tylko na jedno. I nie był to Neptun.
Nie miałem z moimi dziewczynami żadnego kontaktu w trakcie biegu. Nie usłyszałem peptalka na endo i nie byłem pewny czy zobaczę ten najbardziej motywujący obrazek. Szkoda, że ten maraton tak szybko się kończy - mógłbym biec tak całego Parkruna :)
Metę przekroczyłem po 4 godzinach i 37 minutach. Michał mówi, że Maraton Solidarności potrafi obić człowieka kijami niezależnie od tego jakim tempem biegnie. Jest w tym sporo racji. Aż boję się pomyśleć jakbym się czuł, gdybym za wszelką cenę postanowił trzymać się baloników Agaty.
Na koniec krótka lista gratulacji.
- Gratuluję wszystkim, którzy podjęli wyzwanie i dotarli w jednym kawałku. To nie jest kurtuazja, ukończenie biegu w takich warunkach to naprawdę wielki wysiłek i powód do dumy
- Piotrowi i Grzegorzowi - przez 3/4 biegu miałem nadzieję, że Was dojdę, ale nie pozostawiliście złudzeń
- Porannemu Biegaczowi - gratulowałem już na 35 km kiedy się mijaliśmy na trasie. 10 miejsce OPEN - to jest wynik!
- Michałowi - za to, że chyba pierwszy raz w życiu nie czuje się po Solidarności obity kijami, bawił się biegiem, a mimo to zrobił 3:43
- last but not least - Stasiowi, za 3:25, w takich warunkach!!
Na sam koniec słowo do organizatorów: Daliście radę. Nie poddawajcie się. Tutaj będą biegały tysiące osób. Ja na pewno będę za rok!
Ode mnie gratulacje dla wszystkich biegających w tym upale, może w przyszłym roku też się odważę, tym razem zadebiutowałem razem z Gdańskim majowym... Poza tym: może nie dobiegłeś jako pierwszy, ale za taki opis biegu jeszcze tego samego dnia należy CI się wielki puchar i złoty medal! Dzięki.
OdpowiedzUsuńCiekawy pomysł. Trzeba przebiec maraton a na mecie stanowisko komputerowe do napisania relacji na 5000 słów. Mielibyśmy szansę z Kenijczykami :)
UsuńWiedziałem ze masz 2 maratony w nogach przez ostatnie 10 dni a ja tylko jeden ale liczyłem że będziesz bliżej na mecie..z przejemnoscia przybiera piątkę Grazce przed metą.Jak zwykle fajnie się czyta twój opis z biegu .
OdpowiedzUsuńNo ja tez miałem taki plan. Do 35 km z Agatą na 4:15 a potem się urwać grupie. Gdybyśmy biegli dzien wcześniej myśle, że pobiegłbym lepiej. Ale nie o wynik tutaj chodzi a o poobijanie się kijami po plecach :)
UsuńDziękuję za pozdrowienia na trasie. A wynik - cieszę się, że udało się ugrać tyle, choć nie dawałem z siebie maksa
OdpowiedzUsuń