środa, 5 sierpnia 2015

Witunia #355 - poczujmy odrobinę Badwater


- Rysiu, co Ty będziesz robił za 10 dni? Może będziesz ciągnął rekord dalej?
- Jak to co!? Żniwa są, będzie co robić!

Żniwa już trwają. Kilkukrotnie w ciągu 355 maratonu w Wituni mijaliśmy wielkie New Hollandy tnące zboże z pól. Znam ten zapach doskonale z dzieciństwa. Idealnie komponuje się z temperaturą powyżej 30 stopni Celsjusza. Lato w Polsce potrafi być gorące.


Z Pruszcza Gdańskiego ruszyliśmy kilka minut po 14:00. Ten wtorek wypadł trochę spontanicznie. Taka wakacyjna kompozycja czasu wolnego połączona z dekompozycja obowiązków. Piotr, który był inicjatorem tego wyjazdu proponował weekend, ale trochę pomarudziliśmy by ostatecznie ustalić wtorek. Miał z nami jechać też Stasiu, ale wypadł w ostatnim momencie. Ostatnie wolne miejsce w samochodzie zajął Grzegorz, który już wcześniej łamał 4-kę w maratonie, ale do Wituni jechał po raz pierwszy. Po medal i koszulkę :)


W trakcie drogi wskaźnik temperatury trwał w pozycji 33 stopnie jakby się zawiesił. Przez atermiczne szyby samochodu nie wyglądało to tak poważnie jak w rzeczywistości było. Chyba nikt z nas wcześniej nie biegł w takich warunkach pełnego maratonu...


Dojechaliśmy na pół godziny przed startem. Grzegorz zaopatrzył się w koszulkę i dostał numer 540. To znaczy, że w ciągu niecałego roku z Rysiem biegło w Wituni 540 różnych osób... Według mnie to wartość o kilka rzędów za mała. W Wituni jest coś specyficznego. Coś do szpiku kości prawdziwego. Powtarzam to za każdym razem kiedy opowiadam komuś o tutejszych maratonach.

Idąc z biura zawodów na start spokojnym marszem tętno skakało powyżej 100. Czekało nas 6 pętli. Niektórzy mówią, że bieganie maratonu w 5 godzin to mniej niż biegowa podstawówka. Być może, ale ja osobiście nie nastawiałem się dzisiaj na nic więcej w kontekście wyniku. Za to jak zawsze - liczyłem na dużo dużo radości.


Na starcie było nas łącznie 15 osób. Dla mnie był to czwarty pełny maraton z Ryszardem Kałaczyńskim. Byłem tutaj późną jesienią. Zachwyciłem się i zainspirowałem tym klimatem na tyle, że zimą, na początku stycznia ściągnąłem już większą ekipę z 3city. Wiosną przejechałem tutaj jeszcze raz. Teraz do kompletu miałem biec latem. Ale nie wyłącznie kalendarzowym, lecz prawdziwym, Polskim, pełnym kurzu, palącego słońca, zapachu żniw i lisów biegających o zmroku.

Zaczęliśmy wspólnie, ale po pierwszym kilometrze kilka osób wyrwało mocniej do przodu. Taki zryw musiał kosztować, bo temperatura nie spadała poniżej 32 stopni. Ja starałem się nie biec szybciej niż 6 min/km i marzyłem aby takim tempem także ukończyć ten bieg. Na pierwszym punkcie regeneracyjnym, gdzie każdy z nas wychylił po kilka kubków wody i kompotu, chwyciłem ze sobą butelkę 0,5 wody. Poza Michałem, który wyskoczył do przodu reszta ekipy czyli: Dominik, Piotr, Grzegorz i ja biegliśmy raczej razem od czasu do czasu się tasując.


Woda znikała dość szybko, na szczęście na 7-kilometrowej pętli w cieniu drzew były poukrywane butelki pysznej muszynianki. Na czwartym okrążeniu postanowiłem zrobić kilka zdjęć. Na pamiątkę. Po 15 sierpnia będę czuł pewną pustkę. Maraton w Wituni jest czymś tak oczywistym jak kiedyś dobranocka o 19:00. Po prostu jest. Wystarczy się zdecydować i przyjechać. Nic więcej. Będzie mi brakowało tych widoków.






Na piątym, przedostatnim okrążeniu, zamiast stykać się maratońską ścianą włączył mi się instynktowny stres. Ostatni raz plecy Michała widziałem na 5-tym kilometrze. Przez głowę przeszło mi, że ten chart może chcieć mnie zdublować! To byłby prawdziwy dyshonor! Wkręciłem ten film Piotrowi. Słońce, które zaczęło powoli zachodzić obniżyło temperaturę lekko poniżej 30 stopni. Odwodnieni, spoceni, zakurzeni i wycieńczeni trzygodzinnymi zmaganiami z upałem ruszyliśmy ponownie tempem z "piątką" z przodu. Co 300 metrów nerwowo odwracałem się i szukałem za sobą fatamorgany w postaci podskakującej białej koszulki. Piotr chyba stwierdził, że jestem idiotą i stwierdził, że wkręcanie się na tętno powyżej 170 w tej temperaturze jest bez sensu. Ja odwróciłem się nerwowo jeszcze kilka razy i pobiegłem sam. 

Udało się. Dociągnąłem do ostatniej pętli bez dubla :) Zamiast zaczekać na Piotra korzystając z fali, która mnie niosła pociągnąłem jeszcze do przodu. Nad Witunią ściemniło się dość nagle. Kiedy się biegnie czas płynie inaczej. Zachód słońca trwał chwilę, a potem po prostu zrobiło się ciemno. Kiedy do mety były ledwie 4 kilometry w polu zboża równolegle do mnie zaczął biec jakiś dziki zwierz. Nie miałem latarki. Nie widziałem nikogo przede mną ani za mną. Nie pozostało mi nic innego jak po prostu przyspieszyć. I to był drugi błąd jaki popełniłem (pierwszy to ucieczka przed wirtualnym Joszczakiem). Kiedy wbiegłem na ostatnią górkę i miałem przed sobą ledwie 2 km prostej drogi - zaczęło ściskać mi żołądek...

Nie zdarzyło mi się to nigdy do tej pory. Dziesiątki razy czytałem o osobach wymiotujących w trakcie zawodów, ale ja  nigdy nie doświadczyłem takiego stanu. Okazuje się, że nie trzeba łamać "trójki" w maratonie aby się wyrzygać na mecie ;) Wystarczy "cześkowe" 5 godzin! 

Na metę wbiegłem jeszcze z uśmiechem, ale chwilę późnej walczyłem z żołądkiem na ławeczce za biurem zawodów. Niestety, bądź na szczęście - żołądek był pusty. Moją walkę zauważył Rysiu i od razu rozpoczął fachową pomoc: położył mnie na ławce i zimną wodą z wiadra chłodził nogi i głowę. Po pięciu minutach ze stanu zagotowania organizmu przeszedłem w stan drgawek z zimna (leżąc na dworze przy 26 stopniach!) Rysiu i tutaj był czujny i dostałem ciepły kocyk, a dziewczyny z biura zaaplikowały mi gorącą kawę. Na pamiątkowe zdjęcie z mety doczłapałem już o własnych siłach :)


Na metę dotarliśmy w komplecie. Piotr nie załapał się na grupowe zdjęcie bo był w kiblu :) Grzegorz za to dostał medal. 


Do tej pory zaraz po biegu zbieraliśmy się dość żwawo, w samochód i do domu, bo do pracy rano, bo rodzina czeka... Tym razem było inaczej, rozsiedliśmy się na kanapach z kawą i herbatą i spędziliśmy godzinkę na "biegaczy opowieściach przy ognisku".

- Rysiu, jak znajdujesz siłę, aby biegać tak maraton dzień w dzień?

- Bo dla mnie bieganie, to nie trening, to nie ciśnienie na wyniki, ale odpoczynek, relaks po ciężkim dniu pracy. Kiedy biegam odpoczywam. Kiedy pracuję w ciągu dnia czekam na tą chwilę, kiedy będę mógł odpocząć w trakcie biegu.

Ta myśl, którą usłyszałem to jest najczystsza esencja tego, za co kocham bieganie, za co większość z pokochało bieganie. Bieganie to odpoczynek, to relaks, a nie kolejna cegiełka z dzienniczka z listy "do wykonania". To zdanie, które powiedział Rysiu jest 1000 razy ważniejsze niż wszystkie książki Skarżyńskiego i innych podwórkowych regionalnych trenerów personalnych. Nie ma lepszej odpowiedzi na pełną buty i arogancji wypowiedź Jerzego Skarżyńskiego na łamach Przeglądu Sportowego. Bieganie dla wyników i bieganie dla przyjemności to jednak dwa inne światy.  I nie rozumiem tylko dlaczego Ci co biegają dla przyjemności wadzą tym, którzy pracują na wynik.

Do domów dojechaliśmy bezpiecznie. Mądrzejsi o pokonanie maratonu w warunkach 30 stopni +. Ale przede wszystkim bliżsi odpowiedzi na najważniejsze pytanie: dlaczego biegamy?


13 komentarzy:

  1. Ja wiem dlaczego biegam - bo to kocham :) żałuję, że nie mogłem być z Wami.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie odebrałem wypowiedzi JS jako tak aroganckiej, może dlatego, że nie biegam ultra. Dla mnie chodzi mu bardziej o to, że ktoś biegający 3km poniżej 10 minut nie ma takiego "szacunu na dzielni" jak ultras co zrobił setkę, a wytrenowanie się do takiego wyniku nie jest proste, a bardzo pożyteczne. Wielokrotnie w tekście podkreśla, że nic nie ma do biegających dla przyjemności:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że za bieganie 100 km ledwo w limicie albo i poza (jak ja) szacunku nikt nie oczekuje. 3 km poniżej 10 minut biegałem jak miałem 14 lat. I niestety nigdy potem. Natomiast NAWET JEŻELI ktoś chwaliłby się tym, że biega 100 km na granicy limitu to co z tego!? Czemu po raz kolejny niektórym to wadzi? Ja mam na to swoją teorię - chodzi o kasę. Po co komu guru-trenerzy i książki za 80 PLN skoro każdy miałby biegać dla przyjemności? Nie zapominaj, że Jerzy Skarżyński jest betonowym wyznawcą biegania z pięty i a na pojawiające się w związku z tym kontuzje sugeruje ... jeszcze bardziej amortyzujące buty.

      Usuń
    2. Dodatkowo jeszcze w swoim felietonie Skarzyński operuje truizmami, którymi podpiera swoją teorię. Chodzi o to, że aby biegać 10 km najpierw trzeba biegać 5 km, aby biegać połówkę, najpierw trzeba się sprawdzić na 10 km i tak dalej... a żeby biegać ultra - trzeba przebiec maratony. Taka retoryka to nic innego jak banalna socjotechnika - ja osobiście NIE ZNAM NIKOGO kto by się rzucił na maraton bez startu w połówce. Nie znam też ŻADNEGO ultrasa bez doświadczenia w maratonach. Bo to absolutnie normalnie, że stopnie pokonuje się pojedynczo a nie przeskakuje co dwa schodki. A to że ktoś biega wolno i chce się cieszyć że dobiegł? PO CO, naprawdę PO CO próbować umniejszać jego prywatną radość felietonami.

      Usuń
    3. Patrząc nawet na trójmiejskie podwórko to "wielcy" biegacze mają jakiś ukryty problem z biegaczami, którzy biegają wolno i jeszcze większy z ultrasami...

      Usuń
    4. To znasz już pierwszego. Moje pierwsze zawody to był maraton właśnie;)

      Usuń
    5. Antoni, zawody zawodami, ale nie powiesz mi, że Twoje pierwsze zawowdy na 42 km to było Twoje wogóle pierwsze zetknięcie się z tym dystansem, i że treningowo nie robiłeś wcześniej +- trzydziestek przynajmniej ?

      Usuń
    6. Przyszedł mi do głowy pomysł. Bo problem z bólem wczesniej u Warszawskiego Biegacza, u "organizatora" z Gdyni, a teraz Skarżyńskiego polega na tym, że oni chcą ciągle rywalizować, zarówno na bieżni, jak i na fejmy na podwórku. I ból powstaje z powodu braku skali do porównania osiągnięć. Kiedyś podobny problem mieli rowerzyści, pływacy i biegacze - kto jest większym ironmenem. W ten sposób powstał triathlon... Może zrobić by zawody gdzie biegłoby się na 100 m 800 m 1500 m 5000 m 10000 m 21km 42 km i 100 km. Zawody trwałyby pewnie z tydzień. A pomiary nie byłyby sumą czasu (bo wtedy wiadomo, że wygrałby najlepszy ultras) ale jakąś średnią ważoną poszczególnych wyników? :D

      Usuń
    7. Prawda, robiłem wybiegania po 32 nawet, i 2x na tydzień półmaraton;) ja chciałbym podkreślić tylko, że zgadzam się z tym, że warto sobie trochę popalić płuca na krótkich dystansach, największy skok szybkości miałem właśnie po miesiącach takich treningów;)

      Usuń
    8. Tak. Każdy się zgodzi że szybkie, krótkie treningi budują szybkość. Ale nie to mnie oburzyło w tym felietonie, tylko to, że część ludzi ma problem z tym, że inni się chwalą dystansem, a nie wartością wyniku. Nie ma jednej prawdy w tym wypadku ani jednego mianownika. Dla kogoś kto ważył 130 kg 2 lata wcześniej przebiegnięcie/przejście/pokonanie 100 km po górach nawet na ostatnim miejscu w limicie MOZE oznaczać, że ostatnie dwa lata na taki wynik musiał pracowac dużo dużo mocniej niż ktoś od zawsze sprawny, z predyspozycjami, który robi 3 km w 10 minut po kilku miesiącach jako-takich treningów.

      Zdecydowana większość ludzi naprawdę biega wyłacznie dla siebie i własnej przyjemności - także z poprawiania wyników. Imprezy biegowe to nic innego jak fun, takie zastępstwo grilla i piwka. To nie są zawody. Mniej niż 1% wypruwa sobie wątrobę aby dostać "trzy stówki" do kieszeni za miejsce na podium w kategorii. Dla 99% i tego 1% tak naprawdę są różne zawody. Łączy je tylko ten sam wystrzał startera, trasa i grochówka na mecie.

      Usuń
  3. No i stało się. W ten piękny sierpniowy dzień, czytając ciekawy wpis o maratonie w Wituni, dowiedziałam się przypadkiem, że jestem cześkiem. A może cześką? Nie miałam pojęcia, dopóki nie zapoznałam się z ubiegłorocznym wpisem o bólu i z wyliczeniami dokonanymi po biegu niepodległości w Gdyni. Niestety... jestem w tych 85%. A może powinnam wyliczyć 85% wśród kobiet i wyjdzie, że nie jestem? ;)

    Dodatkowo, niedawno dowiedziałam się, że moje biegi na 10 km i mniej ( zasadniczo uwielbiam 5 km), to też pikuś, bo istnieją ludzie, którzy biegają maratony i ultramaratony... I w dodatku po lasach i bagnach. Tu parafrazuję komentarz znajomej ;)

    Przeczytałam felieton pana Skarżyńskiego, pani Tittenbrun i Warszawskiego Biegacza.

    Wnioski? Trzeba mieć dystans. Dosłownie i w przenośni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętaj - Czesiek to ładne imię :) Ważne aby mieć dystans :)

      Usuń
    2. zawsze lepiej być Cześkiem, niż Burakiem(choćby z wynikiem ~32 min na 10km ;) )

      Usuń

Podobne wpisy