poniedziałek, 15 kwietnia 2019

5. Gdańsk Maraton - mój maratoński "debiut"

fot. 5 Gdańsk Maraton (FB)

Bardzo często przed ważnymi dla mnie imprezami pojawia się na blogu post związany z moim mocnymi i słabymi stronami, szansami i zagrożeniami. Tym razem taki wpis nie powstał, choć kilka razy się zbierałem... Po części wyręczył mnie Adam Baranowski, który u siebie na 2h59min.pl zadał mi kilka pytań i zamieścił w formie wywiadu. Jestem Adamowi bardzo za to wdzięczny, bo dzięki temu pozostanie po tym biegu trochę moich "przedbiegowych przemyśleń". Oto fragment:

Biegam siedem lat, ale to będzie tak naprawdę mój debiut maratoński. Co prawda dystans maratonu pokonałem w życiu około 50 razy, z czego kilka razy dostałem nawet medal na mecie, czyli maraton był oficjalny, a nie w ramach niedzielnego długiego wybiegania, ale nigdy nie biegłem na poważnie. Mówiąc „na poważnie” mam na myśli maraton, do którego przystępuje się po odpowiednich przygotowaniach, maraton, który chce się przebiec najszybciej jak jest się w stanie. Nigdy wcześniej nie przygotowywałem się z taką atencją, niemalże z planem, a już na pewno nigdy w przeszłości nie robiłem tzw. przemyślanego taperingu. Dlatego czuję się jak debiutant.

Rozglądając się po profilach na FB/Insta/Endo moich biegowych znajomych wychodziło na to, że nie tylko ja chcę pobiec ten maraton na poważnie. Każdy głośniej lub ciszej mówił o życiówce. Każdy chciał zebrać plon z porządnie przepracowanej zimy. Gdybym chciał wymienić wszystkich, byłoby to chyba z 30 osób, z którymi rozmawiałem o planach na ten bieg. Ja sam deklarowałem się jasno - biegnę z balonikami na 3:15 do pewnego momentu. Potem baloniki znikają za moimi plecami. Wbiłem to sobie w głowę tak mocno, że wykluczałem jakąkolwiek inną możliwość. Nie zastawiałem się, nie wahałem, nie próbowałem czegokolwiek zmieniać na ostatnią chwilę. Wszelkie analizy mojej formy upewniały mnie w słuszności tej decyzji. Tylko jedna jedyna rzecz miała się rozegrać w trakcie biegu. Moment - kiedy te baloniki zaczną znikać.


1-10 km - Sygnał

Kiedy dzień wcześniej odebrałem pakiet lekko się załamałem. Rejestrowałem się pół roku temu i wpisałem swój życzeniowy czas jako próbę łamania 4 godzin. Zostałem przydzielony do odległej strefy, a start był falowy. Baloniki 3:15 odjechałyby mi na 6 albo 8 minut i pozostała samotna walka. Przeczytałem dokładnie regulamin i nie znalazłem ani słowa o karach za zmianę strefy. Następnie chodziłem do osoby do osoby z obsługi maratonu i pytałem czy mogę zmienić strefę, oraz czy na pewno się nic nie stanie jak zmienię. To było trudne pytanie, bo nikt nie potrafił mi udzielić odpowiedzi... W końcu okazało się, że mogę, ale mam wrażenie, że to było nieoficjalne pozwolenie, na zasadzie "a zmieniaj Pan, tylko daj mi już spokój, kar i tak nie ma". Naszym pacemakerem był Darek Kokociński, którego 2 tygodnie temu oklaskiwałem na podium biegu ultra 50 km w Kolbudach. Można powiedzieć, jakkolwiek głupio to zabrzmi, że czułem się przy Darku bezpiecznie :)

Start, ruszyliśmy. Zaraz za pierwszym zakrętem miałem szansę pierwszy raz w życiu znaleźć się wewnątrz Energa Areny. To bardzo fajny pomysł aby przeprowadzić zawodników wnętrzem stadionu. Średnie tempo na 3h15min to 4:37/km i tak sobie po prostu biegliśmy... Nie traktowałem tego maratonu krajoznawczo i nie za bardzo się rozglądałem na boki, znam to miasto dość dobrze :) Po prostu sobie biegłem, spokojnie, miarowo oddychając, skupiając zarówno na technice biegu jak i starając się uniknąć zderzeń (tłok to chyba jedyna wada biegania w grupie z pacemakerem, choć w przypadku wiatru jest to zaleta). Przede mną była długa droga i po prostu chciałem się trochę zahibernować sam w sobie, na jakieś 30 kilometrów, aby dopiero w ostatniej tercji dystansu wyjść z tej kapsuły i zacząć biec na wynik...

fot. Rafał Obłuski

NAGLE... do mojej głowy zaczęły napływać bardzo niepokojące sygnały. Dosłownie na 3 czy 4 tym kilometrze poczułem, że poranny izotonik wszedł mi za bardzo i sygnał z pęcherza jest całkiem realny i nie da się biec dalej bez wizyty na boku.

- Bywa tak, że czasem tylko wydaje Ci się, że chce Ci się lać, a naprawdę Ci się nie chce? - próbował szukać alternatywnych rozwiązań Marcin Muza, z którym biegłem w grupie.

Marcin Muza to mega kozak i odważny wojownik, który wrócił bodajże tydzień temu z biegu 24-godzinnego. Swego czasu wygrał też koleżeński bieg Tricity Ultra. O tym, że biegnie Maraton Gdańsk dowiedział się... z SMS'a w środę. Po prostu zapomniał, że dawno temu się zapisał i postanowił pobiec lekko, regeneracyjnie na 3:15.

- Ale mi się naprawdę chce lać.... - odpowiedziałem
- To słabo, bo właśnie wbiegamy do centrum miasta...

Przebiegliśmy przy mojej szkole (I LO), potem ulica Długa, przy Neptunie, nawrotka Ogarną... a ja coraz bardziej niecierpliwie rozglądałem się za krzaczkiem. W końcu po podbiegu na Błędnik i zbiegu w kierunku Placu Zebrań Ludowych, czyli tuż za 10 km zobaczyłem ToiToie przy punkcie żywieniowym.

11-20 km - Postój, pogoń i ucieczka

Co ulga! Ta przyjemność była warta każdej pojedynczej sekundy ze straconych 40-stu na ten czyn. Kiedy wyszedłem z ToiToia zobaczyłem, że Marcin na mnie czeka, aby po koleżeńsku podholować mnie do grupy. Fajnie :)

Nie zerwaliśmy się jakoś mocno do przodu, ale tempo samo poszło na 4:18-4:20. Tym sposobem w 2 kilometry doszliśmy grupę. Biegnąc tak razem jakoś samoczynnie włączyło nam się gadane i zaczęliśmy baaardzo długą dyskusję na tzw. temat "wielkiej teorii amatorskiego biegania". Doszliśmy grupę i dalej gadaliśmy.... po jakimś czasie zauważyłem, że biegniemy na samym jej przedzie. Mijały kolejne kilometry, a baloniki zostawały w tyle. Tempo 4:25-4:30 okazało się idealnym tempem konwersacyjnym.

Miałem świadomość, że trochę ryzykuję, że urwanie się w okolicach 15 km to trochę za szybko, że to cały czas wstęp do maratonu, a nie bieg sam w sobie. Ale z drugiej strony nie był jakiś szalony atak, tętno stało na poziomie 145, nie było porywistego wiatru, więc czemu nie zacząć ucieczki już teraz?

fot: FB: @akskaphoto Instagram: @akska.photo

20-30 km  - Oczekiwanie

Trzecia dycha to dwie długie proste. A raczej jedna prosta którą się biegnie w dwie strony. Ulica Chłopska i Aleja Rzeczypospolitej. Zamykamy Zaspę i Przymorze. Mieszkańcy nie mają jak dojechać na spacer do Galerii Bałtyckiej i dostajemy za to straszne joby w komentarzach na Trójmiasto.pl :)

Ale dla biegaczy jest to szansa aby zobaczyć jak radzi sobie czołówka, a także gdzie jest pogoń. Pozdrawiamy siebie przez dwie strony ulicy, jest też sporo kibiców i czas płynie szybko. Ale w środku głowy zaczyna krążyć jedno uczucie - oczekiwanie. Oczekiwanie na to, co się wydarzy dalej, jak skończy się glikogen. Ten moment jest jak drugi wystrzał startera tego dnia. Tak naprawdę od tego momentu zaczyna się maraton. Mówi się, że to "wyścig na 10 km poprzedzony 32 kilometrową rozgrzewką".

30-40 km - Eyes Wide Shut

Minął 30 kilometr. Biegliśmy po Parku Reagana. Znam tę trasę doskonale, dlatego wystarczyły mi sekundowe spojrzenia na ścieżkę aby zorientować się gdzie jesteśmy. To jest ten moment biegu, kiedy bardzo bardzo przyspieszasz, ale paradoksalnie biegniesz tym samym tempem. To jest to uczucie, na które czekałem, z którym chciałem się zmierzyć. Serce i esencja maratonu. Oczywiście wiele razy dochodziłem w życiu biegowym do ściany, ale za każdym razem radziłem sobie z nią sobie obchodząc dookoła. W sensie dosłownym. Albo przejście do marszu, albo mocne zwolnienie, jakiś przystanek w bufecie. Rzeczy absolutnie naturalne w biegach ultra. Ale maraton to coś zupełnie innego. Miarą maratonu jest umiejętność przebicia ściany głową - włożenia sporego wysiłku w bieg, aby nie stracić tempa. Na tym polu byłem debiutantem.

Z Marcinem nie rozmawiałem już od 2-3 kilometrów. Na ścieżkach w parku nie biegliśmy obok, ale Marcin poszedł przodem. Przymknąłem oczy tak mocno, że widziałem tylko jego podskakujące łyki i starałem się aby miały tę samą wielość. Przeciwprostokątna w trójkącie o wierzchołkach: moja głowa, moja stopa, Marcina stopa, musiała mieć cały czas taką samą długość. I to była jedyna rzecz jaką kontrolowałem przez cały Park Reagana.

- Otwórz oczy!!!! 

Otworzyłem i jakbym się dosłownie obudził. A&A Baranowscy stali na chodniczku i pozdrawiali mnie ręką.

Generalnie przez cały bieg miałem sporo pozdrowień, część osób poznałem, ale części pewnie nie. Starałem się odmachiwać i byłem naprawdę bardzo wdzięczny za ten personalny doping.

Otworzyłem oczy i zobaczyłem Czarny Dwór i Drogę Zieloną. Podbieg nad torami nie jest mi straszny. Biegłem go nawet kilka dni temu. Trzykilometrowa pętelka w stronę Nowego Portu też mnie nie stresowała. Byłem na nią przygotowany.

fot. Kamil Żmudziński

Na podbieg wlecieliśmy z rozpędu. Wyjąłem z kieszonki ostatni żel i połowę wcisnąłem do ust. Za wiaduktem jest lekki zbieg. Odzyskałem tam siły i świadomość. Minąłem Kamila, który siedział na rowerze. Wydawało mi się, że siedzi, bo naprawdę przybiegł i nie miał roweru :) Pewnie pomieszały mi się fakty, bo kawałek dalej na rowerze siedział Piotr z butelką coli, którą specjalnie dla mnie przywiózł z Pruszcza Gdańskiego :)

fot. Piotr Podlecki

Droga do Nowego Portu okazała się najcięższym fragment tego biegu. Byłem na nią psychicznie gotowy, ale nie spodziewałem się takiego wiatru. Strasznie wiało w twarz. Patrząc na czas tego km (4:43) i tak niewiele tutaj zwolniłem. Po nawrotce za to całkowita cisza. Wiatr, który jeszcze chwilę temu dosłownie mnie ogłuszał teraz zniknął. Stadion, a za nim Amber Expo było w linii prostej mojego spojrzenia. Kiedy minąłem się balonikami 3:15 lecącymi 600-700 metrów za mną jeszcze w stronę nawrotki pierwszy raz doszło do mnie, że będąc tuż przed 40-tym kilometrem nic już nie jest w stanie zagrozić mojemu planu złamania 3:15. W najgorszym wypadku dokuśtykam, doturlam się, ale dam radę.

40-42,195 km

Wydaje mi się, że przez cały bieg nikt mnie nie wyprzedził. Nie liczę pierwszych 10 km kiedy tasowaliśmy się w grupie, ani nie liczę sztafet. Może wtedy jak miałem zamknięte oczy ale raczej też nie. 

Patrząc na miejsca na międzyczasach to z każdym kolejnym kilometrem przesuwałem się do przodu od około 250 miejsca, kończąc na 136. 

Ale tuż przed samą metą jakiś finiszer przyatakował mnie z tylu i strasznie głośno oddychał, jakby charczał, jakby wypuszczał na szalę absolutnie wszystko co ma w kieszeniach, płucach, mięśniach i sercu. No i mnie wyprzedził. Wtedy Marcin krzyknął, że ja teraz ja mam go wyprzedzić. No to wyprzedziłem, choć ostry finisz to była naprawdę ostatnia rzecz w mojej głowie. „Zobaczcie jak walczą”  - to zdanie wypowiedział komentator. 



Na metę wpadłem z czasem netto 3 godziny 11 minut 50 sekund.

Ta życiówka na pewno nie jest nudna. To jest bardzo fajna życiówka. Ale nie mogę też powiedzieć, że jestem nią zaskoczony. Pracowałem na nią sumiennie i nie zepsułem jej w ostatnim momencie jakąś dziwną modyfikacją przygotowań. I na pewno zmęczyłem się aby dowieść ją do mety w takim stylu. Czyli w miarę równym tempie, każdym kilometrem poniżej 5 minut, z drugą połówką szybszą o kilka sekund od pierwszej i jeszcze siłą na mini-finisz.

* * *

Chciałbym podziękować Marcinowi Muzie, który całkowicie spontanicznie poczekał na mnie przy kiblu i towarzyszył aż do mety. Dzięki takiej trochę przypadkowej taktyce pobiegłem na miarę swoich dzisiejszych możliwości. 

Dziękuję jeszcze raz wszystkim, którzy kibicowali mi na mecie - jeżeli kogoś nie zauważyłem to przepraszam - częściowo biegłem z zamkniętymi oczami. 

I bardzo bardzo mocno gratuluję wszystkim moim znajomym, którzy także mierzyli się z tą trasą. Praktycznie co wynik to życiówka! Wygląda na to, że były naprawdę dobre warunki.... noooo i oczywiście dobrze przepracowana zima. 

* * *


Na koniec relacji uprzedzę, że już w mojej głowie na pełnych obrotach pracuje algorytm i analizuje gdzie i w jaki sposób można urywać kolejne sekundy. Będzie więc drugi wpis o postmaratońskich przemyśleniach. 

Dominik, który również pobiegł swoją życiówkę łamiąc 3:30 i z którym jedziemy w parze na Rzeźnika prosi mnie o nie dmuchanie balonika. Hmmm.... nie mogę tego obiecać. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy