Dobiegam drogą asfaltową do ścieżki, która ma mnie doprowadzić do PK15. Za mną 17 godzin rajdu. W nogach nominalnie 80 km, ale razem z tymi nadmiarowymi dochodzę w okolice 90-ciu. Dotarcie do PK15 ma być formalnością, specjalnie wybrałem nieco dłuższą drogę północną stroną strumienia aby nie ryzykować przeprawy przez wodę - jeżeli jakość mostku okaże się wątpliwa. No i nagle dróżka staje się ledwie widocznym śladem poprzez pole, przede mną ściana drzew, do której powoli zmierzam. Nie bardzo wiem, czy to jeszcze ścieżka czy już przeprawa na azymut, na pewno za wiele osób tędy nie chodzi... nagle zatrzymuję się, uśmiecham gorzko do samego siebie patrząc na sięgające daleko w gęsty zagajnik BAGNO!
- Chyba właśnie na tym to polega... - pomyślałem.
- K**** **ć! - dodałem
- K**** k**** k**** **ć - dodałem po kolejnej chwili zastanowienia.
Przebiegłem nerwowo 50 metrów wzdłuż linii zagajnika. Może to bagienko jest tylko na ścieżce, a obok nie ma i można pójść na azymut? Zajrzałem między młode świerki - niestety bagno takie samo.
Przebiegłem kolejne 100-200 metrów. W oddali zamajaczyła myśliwska wieżyczka obserwacyjna. Poczułem lekki niepokój. Przyszło mi nawet na myśl aby biec zygzakiem. Zaglądam w zagajnik - bagno!
Patrzę na mapę i pozostają mi dwie opcje. Wycofać się i próbować przeprawić się południową stroną rzeczki lecz ryzykować brak mostku, albo zakreślić szeroki ale bezpieczny łuk północny. Wybieram to drugie, ale pewne rozwiązanie. Adrenalina wtłoczona do krwiobiegu sprawia, że biegnę po pagórkach zarówno w dół jak i w górę. Mam dwie godziny zapasu, ale naczytałem się historii jak łatwo jest roztrwonić każdą nadrobioną godzinę nie mogąc trafić w punkt kontrolny. Po 30 minutach truchtu spotykam kilka grupek. Jedna przeszła dokładnie to co ja. Drudzy, zanim cokolwiek powiedzieli, wypluli z siebie tonę przekleństw - oni szli przez bagna :)
Punkt nr 15 jest ukryty na wzniesieniu. Technicznie jest dość dobrze opisany na mapie, poza tym z daleka czuć już dym ogniska. Niektórzy idą na węch i szukają go na jednym wzniesieniu szybciej. Mijam ich i decyduję się na atak na pagórek obok. Szczęśliwie zauważam jedną osobę wychodzącą z krzaczorów - biegnę tam skąd wyszła. Jest!! Na wietrze obok czytnika kart buja się pomarańczowy "lampion".
- Jesteście NAJTRUDNIEJSZYM punktem jak do tej pory! - mówię na powitanie.
- Wszyscy nam to mówią :) - słyszę w odpowiedzi.
* * *
Człuchów. Piątek 14 października 2016. Tutaj godzinę przed startem razem z doktor Renią i jej mężem a moim kumplem z klasy z liceum - Wawrzekiem, stawiam swój pierwszy, absolutnie dziewiczy krok w dziedzinie rajdów na orientację.
Mimo, że brałem udział w dziesiątkach biegów i procedury przedstartowe nie są mi obce - tutaj wszystko jest nowe i na każdym kroku podpytuję się czy dobrze robię. Najpierw odbieram numer i pakiet startowy. Z numerem idę do kolejnego pokoju gdzie wydają mi kartę ID, przy użyciu której będę się "meldował" na każdym punkcie.
Renia i Wawrzek mają doświadczenie w rajdach. Swoją pierwszą 50-tkę na Harpaganie zrobili 15 lat temu. Świat rajdów to trochę inny świat, inna społeczność niż zwyczajne bieganie. Coś wspólnego ma bieganiem ultra. Miejsca gdzie te światy zachodzą na siebie opisali Dołęgowscy w swojej książce Szczęśliwi Biegają Ultra, a ja - nie ukrywam - między innymi dzięki jej lekturze napaliłem się na rajdy na orientację.
Dochodzi 21:00, pogoda bardzo przyjemna, bo około 5-7 stopni, nie pada, nie ma wiatru. Stoimy wszyscy na płycie boiska, w plecaku mam standardowe wyposażenie jak na biegi ultra. Na trasie nie ma bufetów, więc wszystko co potrzebne do przetrwania pierwszej 50-kilometrowej pętli muszę mieć przy sobie. Przed drugą pętlą będzie szansa się przepakować. Część osób wygląda jak znany mi klasyczny biegacz, czyli obcisłe rajtuzy, mikro-plecaczek i adidasy. Druga połowa bardziej przypomina traperów.
Trzy minuty przed startem wszyscy zaczynają się ustawiać w sektorach zgodnych z numerkami. I absolutnie nie chodzi o pola startowe, ale o MAPY! Nie będzie tasiemek na trasie :) Nie będzie jęków, że trasa źle oznaczona i się łatwo było zgubić :) To rajd na orientację!
Trochę nomen omen zdezorientowany stoję i patrzę jak wszyscy ustawiają się kolejkę wg kolejności numerów. Podchodzę do osoby z nr 19 i pytam się jaki ma numer. W odpowiedzi próbuję błysnąć żartem odpowiadając cytatem:
- A ja 18! Ale w kiblu byłem!
Dostajemy mapy, mamy 3 minuty na ich przestudiowanie i ruszamy!
PK1
PK2
Dopiero w drodze na drugi punkt mam szansę postudiować mapę. Idziemy w miarę prosto na północ. Bawię się kompasem. Faktycznie pokazuje tam gdzie idziemy :) Punkt znajdujemy bez problemów
PK3
Ten był już trochę bardziej ukryty. Grupa wciąż jest duża, a ja nie chcę absolutnie się wymądrzać. Dlatego siedzę cicho jak drugi pilot w japońskim samolocie i nie wspominam o lekkim odbiciu drogi, w które wg mnie powinniśmy uderzyć. Ucząc się nawigacji głównie koncentruję się na odzwierciedleniu mapy i rzeczywistości. Patrzę na każdą ścieżkę (drogę, przecinkę, linię energetyczną etc) i szukam odwzorowania na mapie. Póki się zgadza - jestem spokojny. Tym razem czułem, że przestrzeliliśmy PK3. Skończyło się na szukaniu go na podstawie poziomic ("musimy zejść z tej górki a potem się zobaczy") oraz nawoływaniu do innych spotkanych osób ("wracasz może z PK3?"). Stracone 15 minut to był jednak tylko przedsmak dalszej zabawy.
PK4 i PK5
Te dwa punkty leżą przy brzegu jeziora Charzykowskiego. Co prawda po tej stronie nie biegam tak często jak po przeciwnej ale i tak rejony miedzy Wolnością i Kopernicą trochę znam. Od strony jeziora zaczęło wiać, nawigowanie było albo proste, albo nie skupiałem się na nim dość poważnie, bo Wawrzek był obok :) Punkty znaleźliśmy bez problemu.
PK6
Kolejny punkt był oddalony o 8 km. Początkowo sugerowałem aby natrzeć na niego górą, ale pierwszy nawigator stwierdził, że oszczędność 500 metrów może być pozorna i lepiej dotrzeć bezpieczniejszą południową drogą. Decyzja była słuszna, bo największą atrakcją tego etapu było liczenie przecinek :)
PK7
W drodze na PK7 po raz pierwszy odczułem trudy tego marszu. I po raz pierwszy poczułem się za mądry w mapie i gdyby nie Wawrzek, to na jednym skręcie poszedłbym w zupełnie innym kierunku. Warzek spojrzał się na mnie jak na idiotę, kiedy zacząłem się kłócić o kierunek skrętu i zaszachował mnie prostymi nauczycielskimi słowami:
- Dobrze, skoro tak uważasz, to weź kompas i sprawdź.
Kiedy opanowaliśmy kierunek rozpocząłem serię moich opowieści ze świata biegów ultra. Przede wszystkim opowieści o kryzysie, że nie spotkałem się jeszcze z takim kryzysem, którego nie mogłem pokonać. Jedyny bieg, którego nie ukończyłem, był Mnich, gdzie na 65 km nie zmieściłem się w limitach czasu. Ale zejść z trasy? Tak! Za każdym razem marzę o tym aby zejść z trasy a organizm mówi mi, że to prawda, a nie mit, i nie ma już ani krzty energii aby dalej napierać. I wtedy zawsze przypominam sobie, że w Bartnem na 45 km Łemkowyny kiedy przede mną była jeszcze 100-ka mój organizm był o milimetry od poddania się. Recepta na ukończenie biegu wtedy i zawsze była taka sama: przestań analizować, wyjdź z punktu, zacznij iść, a po czasie i tak zaczniesz biec z nudów.
Punkt nr 7 znaleźliśmy bez problemu, aczkolwiek inną niż grupa idąca obok - północną drogą. Trochę ryzykując, że nie trafimy w przecinkę, ale Wawrzek dokładnie to wymierzył.
PK8
W drodze na ostatni przez półmetkiem punkt zaczęło się przejaśniać. Renia i Wawrzek szli w milczeniu. Dodatkowo zaczęło strasznie wiać. Temperatura zbliżyła się do zera stopni. Niebo było zachmurzone i raczej zanosiło się na deszcz, a nie jesienne poranne słońce. Akurat wyszliśmy z lasu na długą, kilkukilometrową ścieżkę polami. Mimo, że marzłem od kilku godzin dopiero kiedy mroźny wiatr zaczął urywać mi głowę zdecydowałem się na wyjęcie z plecaka wiatrówki i rękawiczek. Na szczęście pomogło i zatrzymałem proces zamarzani w marszu. Wtedy powiedziałem do moich kompanów zasadę wyczytaną w Szczęśliwi biegają ultra:
- Nigdy nie poddawaj się tuż przed porankiem. Nowy dzień daje nowe siły.
- Dooobre - skomentował Wawrzek. Tak jak 95% moich innych wypowiedzi tej nocy.
Punkt nr 8 był tuż przed Człuchowem. Odnalezienie go było na tyle proste, że Renia z Wawrzekiem szli z tyłu a ja sam pokierowałem na punkt. Łatwo się nawiguje mając z tyłu backup, który zawsze krzyknie jak skręcisz nie tam gdzie trzeba :)
PK9 Półmetek
wyglądamy tak jak się czujemy - niewyraźnie |
Na stołówce w Człuchowie siedzieliśmy i piliśmy gorącą herbatę z sokiem. Dotarliśmy tutaj robiąc 52 kilometry w 11 godzin. Ja rozpocząłem czysto technicznie, czyli zmieniłem baterię w czołówce, na wypadek, gdyby zastała mnie kolejna noc, uzupełniłem izotonik w bukłaku. Zjadłem dwie kanapki, wypiłem sok pomidorowy i jeszcze jakiś sztuczny magnez.
Ale mimo tych technicznych zachowań przez moją głowę przeszedł gigantyczny kryzys. Moje myślenie zaczęło wyglądać tak:
- Jestem potwornie zmęczony. 11 godzin marszu wymęczyło mnie dokładnie tak samo jak 11 godzin biegu/marszobiegu. Czułem się tak samo źle jak w Chyrowej na 80-siątym km ŁUTa. A może nawet gorzej...
- Wiatr owiał mnie tak potwornie, że wychodzenie nań jest głupie i bez sensu.
- 10 km dalej, w Chojnicach jest cała moja rodzina i będą jedli pyszne śniadanko, potem pyszny obiadek, a lodówce czeka na mnie piwko. Po co tracić CAŁY dzień?
- 50 km to też dobry wynik, nauka, etc.
- Wawrzek z Renią nigdy jeszcze nie zrobili 100-ki i przy słabnącym tempie marszu dają sobie szansę 50/50 a nawet mniej. Wiedziałem więc, że będę się musiał odłączyć i próbować sił na drugiej pętli na własną rękę
- Może zrobię tylko 2-3 punkty? Niestety są tak ułożone na mapie, że zrobienie 4 punktów oznacza mniej więcej zrobienie całości - bo jakoś trzeba wrócić. A tutaj nie ma busików i org nie zawozi na metę tych, którzy się zmęczyli :)
- Czuję, że siedzę i mnie już telepie temperatura. Po każdym ultra to normalne. Ale na półmetku?
- O 17:00 ma zacząć padać deszcz
- I najważniejsze: nic nikomu nie muszę udowadniać. Ta ostatnia myśl strasznie paliła mnie od wewnątrz. Dlatego, że oddawała decyzję wyłącznie w moje ręce...
Do dyspozycji pozostał mi rzut monetą, telefon do przyjaciela i telefon do żony.
Rozpocząłem od koła ratunkowego nr 3:
- Hej Grażka, chyba zrezygnuję, nie mam sił, przyjedziesz po mnie?
- Ja mogę przyjechać, ale wiesz.... my mamy tu co robić. Naprawdę nie masz sił aby ukończyć ten bieg?
Nie do końca zadziałało, bo można się na to nabrać raz czy dwa, ale ja moją żonę tak przeszkoliłem, że jak dzwonię z biegu, to nie ma się umartwiać, tylko mnie opieprzyć. Ale wczoraj nie do końca wiedziałem czy to pochodzi z głębi serca, czy to tylko gra aktorska.
Próba nr 2 - telefon do przyjaciela:
- Słuchaj Joszczi, to bez sensu jest tak biegać, prawda? Będziesz na mnie zły jak zrezygnuję, pojadę do Chojnic, whisky się napiję z teściem i szwagrem?
- Whisky po 100 km smakuje lepiej niż po 50 km. - odpowiedział.
Wtrącił się Warzek:
- Skoro pozostało Ci już tylko jedno koło, to może lepiej wyjdźmy z tej świetlicy i pójdźmy na punkt nr 10 a potem się zobaczy?
Tak zrobiliśmy. Po godzinie siedzenia ubraliśmy swoje katanki i w trójkę podążyliśmy przez Człuchów. W tym miejscu przysięgam, że byłem absolutnie najbliżej rezygnacji z biegu w całej swojej historii. Z perspektywy dnia kolejnego i pobiegowych endorfin wciąż uważam, że byłem o włos od rezygnacji...
PK10
Szliśmy sobie przez Człuchów w tempie zombie. Ja piłem Pepsi Twist i przez 15 minut nie mogłem sobie poradzić z małą puszką. Zamek majaczył na horyzoncie. I wtedy pojąłem dezycję:
- Słuchajcie, ja muszę pobiec. Jeżeli oszacuję, że da się biec i dam radę samodzielnie znaleźć i zameldować się w PK10 i PK11 to polecę dalej. Jeżeli będę miał problemu, które raczej uniemożliwią mi zmieszczenie się w limicie - poczekam na Was w PK11 i wtedy zdecydujemy co dalej.
Wawrzek i Renia pomachali mi na pożegnanie. Ja rozpocząłem mój marszobieg. Prawdziwy Harpagan właśnie się zaczął. Dwa razy odwróciłem się aby spojrzeć jak szybko się oddalam. Przekalkulowałem swoje tempo, założyłem 2 godziny na nawigacyjne fuckupy, kolejną godzinę na celowe zwiększenie kilometrażu celem wybrania bezpieczniejszych, ale dłuższych ścieżek i wyszło mi, że i tak będę około 2 godziny przed limitem. Oczywiście jeżeli nie spotka mnie megakryzys lub ultrafuckup. Przebiegałem akurat obok sadu, zerwałem pyszne, soczyste, jesienne jabłko i poczułem moc! Pierwszy raz tak naprawdę poczułem, że chcę ukończyć ten rajd!
Na PK10 wpadłem bez problemu, aczkolwiek poruszałem się ścieżką opracowaną jeszcze przez Wawrzka na postoju w świetlicy. Trzeba było dojść do mostu tą stroną gdzie jest droga i potem tylko podążać przy rzece, aż punkt sam się znajdzie.
PK11
Ten punt też wydawał mi się prosty. Do skrzyżowania z drogą namalowaną na mapie na czerwono i torami kolejowymi jeszcze jako-tako dotarłem. Potem miało być też w miarę prosto. Ale coś zrobiłem nie tak. Na początku przebiegając obok jakiejś rezydencji z ujadającymi psami biegającymi po ogrodzie zauważyłem, że zbliża się samochód, który wygląda na właściciela. Ten pewnie otworzy bramę pilotem i te psy wypadną mnie zjeść! Jak tylko to pomyślałem, to odbiłem w bok i ... się zgubiłem. Tzn jeszcze nie byłem tego świadomy, ale zacząłem biec drogą równoległą do tej, którą mi się zadawało, że biegnę. Skrzyżowania na mapie były jakby trochę inne, ale ciągle wierzyłem, że jestem na zamierzonym szlaku. Jednak w końcu musiałem dopuścić do siebie myśl - nie wiem gdzie jestem!! Jak reaguje nowicjusz w takiej sytuacji? Oczywiście nerwowo, zacząłem biegać bez sensu i nie wiem czego szukać. Po 10 minutach i zrobieniu chaotycznego kilometra spiral trafiłem w końcu na Śnięty - krzyżówkę, którą oceniłem mapą i kompasem na właśnie tą, gdzie jestem. Byłem faktycznie przecznicę wyżej niż się pierwotnie spodziewałem. Nie chcąc ryzykować naszedłem na punkt od góry, trasą dłuższą, ale z tylko jednym mocno charakterystycznym skrzyżowaniem. Ufffff
PK12
Na PK12 wybrałem najbezpieczniejszą z dróg. Dłuższą chyba o 2 kilometry, ale polegającą na dojściu do głównej drogi, dalej do wsi Biskupnica, potem znów drogą dokładnie do krawędzi lasu, a potem utwardzoną drogą leśną do jeziora. Mając złapany brzeg jeziora nie sposób było nie trafić w punkt, który był przy jego brzegu. Sturlałem się jakieś 100 metrów obok, więc można powiedzieć, że niemal perfekcyjnie wycelowałem :)
Wracając z punktu podzieliłem się jeszcze wiedzą z kilkoma rowerzystami i pieszymi. Generalnie nie było tutaj widać rywalizacji, a raczej wzajemną pomoc. Kiedy byłem w pobliżu punktu ludzie chętnie wymieniali się wiedzą określając kierunek, gdzie warto iść :)
PK13
Do tego punktu prowadziła sekwencja wielu spiralnych zakrętów i skrzyżowań przecinek pod różnymi kątami. Punkt był na wzniesieniu (jednym z kilku w okolicy) i nie było do niego prostych dróg. Nie do końca wiedziałem jakimi znakami trzeba się posiłkować przy takich trudnościach i postawiłem na pełną koncentrację na mapie i terenie. Analizowałem dosłownie każdy znak, skrzyżowanie, mostek, strumień. Miałem wykonać sześć chirurgicznych skrętów jeden po drugim. Pomyłka w jednym z nich spowodowałaby domino kolejnych błędów. Mijałem ludzi wpatrzonych w mapę idących zgodnie z moim kierunkiem jak i w przeciwnym. Widziałem ludzi skręcających inaczej niż mi się wydawało. Ale do końca zachowałem czystą głowę i.... trafiłem bezbłędnie!! To był mój perfekcyjny punkt!
PK14
Ten punkt zrobiłem na fali poprzedniego. Na początku trzeba było jakkolwiek zejść z pagórka do głównej drogi (tutaj szedłem upewniając się kompasem). Następnie wykonać sekwencję 4 zakrętów. Udało się bez większej historii. No może poza tym, że spotkałem drwala z jednym okiem...
W tym momencie na głowę zacząłem sobie już zakładać laur finishera. Obliczyłem, że jak dobrze pójdzie, to będę w Człuchowie w okolicach 18-tej. I straciłem czujność....
PK15
(opisany na początku wpisu)
PK16
Kiedy wylizałem mentalne rany po przeprawie na piętnastkę poczułem, że jeszcze tylko PK16 jest wyzwaniem. Co więcej jest kluczowym punktem aby myśleć o ukończeniu rajdu. 17-tkę oceniłem tak, że nawet jak będę musiał przelecieć wszystkie przecinki w lasku to i tak zdążę to zrobić.
Z piętnastki ruszyliśmy kilkoma grupkami. Naszym celem był przesmyk między jeziorami. Było pewne, że musi gdzieś być, bo organizatorzy podali, że kolejny punkt optymalną trasą oddalony jest o 6 km. W przypadku obejścia jeziora byłoby to kilkanaście. Trochę bezmyślnie doszedłem do wsi Garsk. I tam zaczęła się lekka nerwówka. Dwie grupki poszły w dwóch różnych kierunkach. Ja podążyłem za tą, w której szedł chłopak z warkoczem. Sam nosiłem długie włosy przez 10 lat i wiem, że mężczyznom z warkoczem można ufać.
Spojrzałem na mapę, po czym rozejrzałem się po terenie. Niezły brainfuck. Przeprawa przez przesmyk powinna być prosta jak drut wysokiego napięcia, który biegł dokładnie nad nim. Ale jednak tak nie było. Drut był totalnie zarośnięty i nie szło się do niego dostać na bliżej niż 100 metrów. Chłopak z warkoczem zatrzymał się i powiedział do kolegi:
- Tutaj powinna być przecinka. Wszystko się zgadza. Jest stary cmentarz, ale...
- ...ale przez tą przecinkę nawet pies by się nie przedostał - dokończyłem w myślach jego myśl i zacząłem biec.
Nie chciałem marnować czasu na szukanie przecinki, której mogło nie być. Wybrałem opcję obiegnięcia całego Garska, dostania się do brzegu jeziora i szukania przesmyku przy linii brzegowej.
Oczywiście pogoniły mnie wszystkie psy z okolicy, tak, że wiedziałem, że to jest droga jednokierunkowa. Zjadłyby mnie jakbym postanowił zawrócić. Dotarłem do linii brzegowej, droga wiła się wężem... cały czas spoglądałem na prawo i szukałem przejścia. Nagle, na przeciw idzie czteroosobowa grupką, która 20 minut temu skręciła w przeciwnym kierunku. Załamałem się....
- Chłopaki!! NIE MA PRZESMYKU??? - zapytałem
- No... szukamy go! - odpowiedzieli
- A skąd idziecie??
- No... z lasu...
- No to zawracajcie, bo tam gdzie idziecie są tylko luzem psy puszczone a nie przesmyk.
Pobiegłem jeszcze szybciej przed siebie. Droga ładnie skręciła w kierunku jeziora, pobiegłem nią zadowolony, wiedząc, że teraz to już musi być przesmyk!! Zatrzymałem się i łzy stanęły mi w oczach. Droga prowadziła do pięknego kąpieliska z ładną plażą i pomostem.
Jednak tuż przed plażą mniejsza dróżka dalej szła linią brzegową. Nie miałem wyboru jak szukać dalej. Po kolejnych 200 metrach ... udało się. Przekroczyłem przesmyk między jeziorami. Jak go zobaczyłem do dosłownie zacząłem z nim rozmawiać jak po pijaku z kobietą. Nikogo nie było, więc mówiłem na głos coś z stylu: "o dziękuję Ci przesmyku, że jesteś, że na mnie tutaj czekałeś, jesteś taki piękny, dziękuję, że mogę po Tobie przejść... "
Byłem tak napakowany stresem i jednocześnie już tak bliski sukcesu, że zacząłem biec, nieważne czy z górki, czy pod górkę i nieważne, że miałem już 100 km w nogach. Do PK16 pobiegłem lekko okrężną, ale pewną drogą, upewniając dodatkowo moją nawigację liniami energetycznymi, które przeciąłem pod odpowiednim kątem. Punkt był na rozwidleniu przecinek. Na początku go nie zauważyłem, bo teren nie był płaski. Przez chwilę się zestresowałem, ale rozum mi mówił, że jestem we właściwym miejscu. Pod nogami zobaczyłem ślady w trawie, jak ktoś kosi drogę po kątem. Pobiegłem po śladach i dosłownie 50 metrów dalej, pod wzniesieniem był szukany punkt.
PK17
Do mety pozostał 1 punkt. Nominalnie byłem na 87 kilometrze, choć w nogach ponad 100. Była godzina 16:47. Droga była prosta i charakterystyczna, choć pod koniec trzeba było znów liczyć przecinki. Wszedłem z lasu, następnie fragment asfaltem, by chwilę później skręcić w prawo na drogę, która poza jednym małym odbiciem (w poszukiwaniu PK) prowadziła prosto do Człuchowa. Ponieważ ponownie biegłem dopadłem do grupy osób, która od dłuższego czasu majaczyła na horyzoncie przede mną.
Nie minął jeszcze dzień od kiedy zacząłem biegać z mapą i kompasem a już wdałem się w dyskusję. Idąc drogą zastanowił mnie mostek, który był zaznaczony na mapie, lecz wydawało mi się, że powinien być 1-1,5 km wcześniej. Po prostu idąc płaskim polem ulegliśmy jakiemuś złudzeniu, że trasa nam się wydłużyła. Dodatkowo na mapie były narysowane symbole drzew przy drodze, które przy wieczornym półmroku mogły stworzyć wrażenie lasu, które de facto (czyli na mapie) zaczynał się właśnie 1 km dalej. Dyskusja polegała na tym, że koledzy liczyli przecinki od linii lasu jaki postrzegali jako las, a ja postanowiłem liczyć od linii lasu tak jak oznaczony był na mapie. Na chwilę straciłem pewność, ale postanowiłem zostać przy swoim. Koledzy skręcili wcześniej, a ja pobiegłem dalej. Stać mnie było aby się wrócić, jakby co. Na szczęście nie musiałem :)
Meta
Ostatnie 8 km to prosta droga do Człuchowa. Zabłądzić się nie da. Do limitu mam 3 godziny. Kompletnie nie chce mi się już biec. Czasami podbiegam z nudów, ale bardziej koncentruję się na zabiciu myśli. Kiedy nie musisz nawigować, nagle odkrywasz mnóstwo zwolnionego miejsca w głowie. I w pewien sposób pustkę. Droga do Człuchowa jest prosta.. pffff... co to za trudność, każdy tam dotrze :)
Zaczyna padać. Ubieram przeciw-deszczówkę i rękawiczki. Idę skrajem asfaltu i oślepiam samochody. Wszystko ze mnie schodzi. Deszcz jest coraz mocniejszy. Od czasu do czasu zatrzymuję się na kilka sekund i dochodzi do mnie jak bardzo jestem wyczerpany. Na mecie okaże się, że zrobiłem 116 km. Tylko dwa razy w życiu pokonałem dłuższy dystans. Ale nie potrafię się jeszcze cieszyć.
Na mecie ciemno, zimno i pada. Ale słyszę krzyk "Brawo Tomek!!". Moja żona ze szwagrem po mnie przyjechali :)
Po raz ostatni odbijam chip. Wszystkie myśli rozpełzły się gdzieś na boki. W głowie pozostały tylko dwie. Dwie ogromne, proste, zwierzęce myśli:
ZIMNO
JEŚĆ
Zrobię Ci chociaż jakieś zdjęcie - powiedziała żona
JEŚĆ
Na metę dotarłem po 22 godzinach i 19 minutach. Pierwszą pętlę wyłącznie szedłem, a drugą podbiegałem. Osiągnąłem 45 miejsce na 156 klasyfikowanych zawodników.
Dzień przed biegiem Dominik powiedział do mnie: "Nie możesz tego nie skończyć, przecież jesteś w chodzeniu najlepszy z nas." Można to oczywiście przeczytać jako przytyk, ale faktycznie rajdy na orientację mają w sobie coś z biathlonu. Jak jesteś przeciętnym biegaczem i przeciętnym strzelcem - możesz zostać bardzo dobrym biathlonistą. Jeżeli podszkolę nawigację, a bieganie (aka wycieczki piesze) pozostanie na takim samym poziomie mogę wycelować paręnaście pozycji wyżej.
Jak na debiut jestem naprawdę z siebie zadowolony, choć po połówce moja głowa była w takim kryzysie, że wydawało mi się, że nie opcji na skończenie tego rajdu.
Dziękuję mojej małżonce, że po mnie przyjechała i przywiozła mi słoik gorącego rosołu i że jak się obudziłem o 3 w nocy to przyniosła mi piwo z lodówki :) Dziękuję tez Joszczakowi, że namówił mnie, że whisky po 100-ce smakuje lepiej niż po 50-tce. Przepraszam Teściów, że zasnąłem przy stole przy kolacji.
A najbardziej dziękuję doktor Reni i Wawrzekowi. Gdyby nie konkretne rozmowy z nimi na temat rajdów, które od lat uprawiają, pewnie mój Harpagan byłby dalej w kwestii planów, że może kiedyś fajnie by było przebiec, ale nawigacja jak strach, ma wielkie oczy.
Wawrzek i Renia skończyli po 70 km na 11 punkcie. Już się umówiliśmy, że ja trochę nauczę ich truchtania, a oni mnie lepszej nawigacji i rzucimy się jeszcze wspólnie na coś krótszego.
Na koniec zdjęcie ze ścianki na mecie. Jak mawia Biegacz z Północy - czekał na mnie całus od Grazi :)
Trasa:
Do dobrych rad w walce z wagą było wielu.
OdpowiedzUsuńJak jest sukces, to ciszej ;)
Gratuluję.
Zrobić Harpagana praktycznie z marszu, to nie w kij dmuchał.
:D dzięki. Z marszu to pierwsza połowa, druga to juz marszobieg :)
UsuńDzięki za wciągający wpis! Dotąd czytałem głównie opowieści rowerzystów, tu jest walka z innej perspektywy. Powodzenia!
OdpowiedzUsuń