1970 The Man Who Sold the World(biegałem i słuchałem 01.10.2024)
David znów się rozwija. Do bandu dołącza gitarzysta - Mick Ronson, a muzyka ewoluuje z piosenkowej (pierwszy album) poprzez psychodeliczno-folkową (drugi album) po psychodeliczno-hard-rockową. Przyznam uczciwie, że nie jestem fanem tego albumu. Podoba mi się "All the Madmen", podoba mi się ballada "After All". Może z tego powodu, że to najbardziej "progresywne" fragmenty tego albumu? Oba z nich mogłyby się znaleźć na jednej z pierwszych płyt np. VdGG.
Jeżeli chodzi o całą resztę, to zaczyna się to co przez kolejne dekady będzie charakteryzowało Davida Bowie. On jednocześnie inspiruje się innymi i sam jest inspiracją. To jest tok 1970, co prawda końcówka, wiele klasycznych płyt już ujrzało światło dzienne, ale część dopiero "na dniach" zobaczy. Słychać tutaj chwilami Black Sabbath czy Led Zeppelin, z drugiej strony Marca Bolana i T.Rex, ale również mam uszach całe frazy dźwiękowo-wokalne z wczesnego Roxy Music, którego debiut płytowy przypadł na 1972 rok. Mam w głowie nawet pewne skojarzenia z pierwszymi albumami Alice Cooper.
Co ciekawe, biegnie się z tym fajnie i rytmicznie. Powiem więcej - biegając, ten album podoba mi się znacznie bardziej niż na fotelu w domu.
Co do utworu tytułowego, zazwyczaj zachowuję się jak purysta i uważam, że oryginał jest lepszy, ALE w tym wypadku, dodatkowo podkreślając, że fanem Nirvany nie jestem - Nirvana zagrała The Man Who Sold The World ciekawiej :)
1971 Hunky Dory(biegałem i słuchałem 03.10.2024)
To zawsze była moja ulubiona płyta Bowiego. Jeszcze bardziej folkowo-progresywna a mniej heavy rockowa niż poprzedniczka. Dodatkowo tutaj jest Life on Mars?. Myślę, myślę i myślę... i nic innego nie przychodzi mi do głowy - to jest mój no. 1 z wszystkich piosenek jakie skomponował.
Dawid Bowie dalej, uparcie nie chce tworzyć swojego stylu. Dalej zakłada maski, puszcza oczka lub składa hołd w kierunku innych artystów. Song For Bob Dylan jest zaśpiewane głosem 1:1 jak bohater tytułowy. Na Hunky Dory są również nawiązania do Velvet Underground czy Neila Younga. Ale całość jest spójna się nieźle broni.
Davida Bowie najpierw średnio lubiłem, potem lubiłem bardzo, na poziomie uwielbienia, a potem jakoś mi przeszło. Mam wrażenie, że kiedy w pewnym stylu zaczął dochodzić do perfekcji to zamiast szlifować rzemiosło i dekorować je geniuszem, chłop robił skok w bok i w lekko innym gatunku zaczynał wszystko od zera.
Z drugiej strony taka multigatunkowość jest bardzo wdzięczna do słuchania chronologicznie album po albumie. Nie zmienia się w nich tylko głos, ale cała reszta co kilka albumów robi pełen piwot.
1967 David Bowie(biegałem i słuchałem 25.09.2024)
Pierwszy album Davida Bowie nie pozostawia za sobą absolutnie innych wspomnień niż takie, że w śmiesznej, skocznej muzyczce śpiewa TEN CHARAKTERYSTYCZNY GŁOS! Ale takie albumy zaliczała większość tuzów kolejnych dekad. Genesis rozpoczęło od pioseneczek na albumie From Genesis to Revelation, King Crimson w niemal identycznym składzie jak na wielkim debiucie nagrało The Cheerful Insanity of Giles, Giles & Fripp. Nie każdy był Beatlesami w 1967 roku.
Słuchając debiutu Bowiego chciało mi się mniej więcej tak samo biegać jak Bowiemu wracać do tego albumu, czyli głównie marszem i najlepiej w przeciwnym kierunku. Ja osobiście byłem kilka dni po Małym Wielkim Biegu, a Dawid Bowie na początku kariery, na którą na przemian spoglądał raz niebieskim a raz brązowym okiem. Słuchając tego albumu nie pozostaje mi w pamięci kompletnie nic i gdyby Bowie nie zrobił później tego co zrobił, absolutnie nikt by nie wspominał takiego grajka jak on.
1969 Space Oddity(biegałem i słuchałem 29.09.2024 )
Spoglądając na tę okładkę widzimy już zupełnie innego artystę, rockmana wpatrującego się w przestrzeń kwasowym wzrokiem. To nie jest grzeczny chłopiec z ulizaną lekko przydługą fryzurką, ale artysta, który przebił lodową taflę i wyskoczył ponad muł zapomnienia. Gdyby to była jego ostatnia płyta, gdyby nie osiągnął nią sukcesu, który pozwolił mu tworzyć dalej, gdyby jak Rodriguez poszedł pracować na budowie, to i tak byłby artystą niezapomnianym. W tym momencie z racji jednego przeboju, który rozpoczyna ten album. Powiedzieć "przeboju" to mało... piosenka Space Oddity to hymn, ma swoje miejsce nie tylko w kosmosie, choć w 2013 roku było bardzo głośno o niej, gdy Chris Hatfield wykonał ten utwór.... na stacji kosmicznej i zamieścił go na youtube. 54 mln odtworzeń.
Ale nawet gdyby nie została zagrana w kosmosie, to i tak popkultura wyniosła by tę piosenkę na wieczny piedestał. Bo ona po prostu jest 10/10.
Pierwszą i drugą płytę Davida Bowie dzielą dwa lata. Ale w kategorii zmiany w repertuarze, uważam ją na pierwszy piwot. Zamiast krótkich teatralnych pioseneczek mamy rozbudowane psychodeliczne kompozycje. W Tylko Rocku z 1998 roku napisali, że jest to pomost pomiędzy wczesnym pastiszowym Bowiem a rasowym rockmanem. Wydaje mi się, że pomost był był rok wcześniej, w 1968 roku, czyli wtedy, kiedy Bowie nie wydał żadnej płyty, a Space Oddity z 1969-tego pokazuje Davida już całkowicie po drugiej stronie. Drugim najważniejszym fragmentem tego albumu jest 9-minutowy Cygnet Committee. Struktura kompozycji bez cienia wątpliwości jest zbudowana na art rockowych wartościach. A sam fakt udziału w sesji na tym album Ricka Wakemana, który chwilę później zasilił Yes może być dodatkową rekomendacją.
Myślę, że gdyby Dawid Bowie w tym momencie swojej kariery postanowił nagrać klasyczny album art-rockowy i zebrałby odpowiednich muzyków, to powstałoby dzieło absolutne.... ale czy na pewno docenione? Czy pominięte przez rynek i krytykę jak choćby absolutnie genialny Stormcock - Roya Harpera?
Bowie nie tracił czasu aby być mistrzem w jednej dziedzinie. Kiedy osiągał w niej wystarczająco dużo - zaczynał robić coś innego. O to mam do niego w pewnym sensie żal, bo przez całą karierę nie nagrał ani jednego albumu przegenialnego. Wspomniany Tylko Rock trzem albumom daje maksymalna notę, ale to są noty w skali innych albumów...
Space Oddity oceniona została na *** gwiazdki na pięć. Być może taka nota była koniecznością ustalenia gradacji do kolejnych trzech albumów, gdzie każdy kolejny wydawał się lepszy.
Kiedy spojrzałem na total time tego albumu, czyli 48 minut szybkie obliczenia powiedziały mi, że przy obecnej formie muszę biec 8 km aby zmieścić się w czasie. Poleciałem na mały zbiornik i zakręciłem 6 kółek jak chomik. Z półprzymkniętymi oczami, omijając niedzielnych spacerowiczów i pieski na za długich smyczach. Zastanawiałem się, czy uda mi się przebiec wszystkie płyty Dawida Bowie, czy może zrezygnuję na początku lat 80-tych jak kiedyś z Eltonem Johnem. Ale Dawid mnie nie znudzi stylem, bo patrząc na jego dyskografię - styl zmienia się co kilka albumów, ten sam pozostaje tylko głos.
Zacznę robić również swoje własne "The Best of David Bowie". Wybór pierwszej pozycji jest oczywisty.
Dzisiejszy parkrun od startu do mety biegliśmy w grupie z Bartkiem i Adamem. Nie forsowaliśmy zbytnio tempa, ponieważ jutro jest półmaraton w Gdańsku. Co prawda Adam nie bierze w nim udziału. Bartek też nie. Ja również nie będę uczestniczył w tej imprezie, ale.... prawo ulicy mówi jasno: "dzień przed półmaratonem nie można forsować tempa na parkrunie".
fot. Łukasz Zwoliński
3/4 biegu trzymała się nas Sylwia, ale ona chyba nie wie, że jutro jest półmaraton, bo nie dostosowała się do naszego zachowawczego tempa. Biegł jeszcze z nami Sebastian, ale nie mógł się zdecydować czy miał dziś trenować nordic walking czy bieganie, więc połączył jedno z drugim i biegł obok nas z kijkami. Kazaliśmy mu się oddalić bo psuł nam wizerunek na zdjęciach, że niby biegniemy w tempie piechura :)
Jesteśmy z Dominikiem na 15-stym kilometrze biegu. Tasiemka za tasiemką biegniemy jak po sznurku, kilkadziesiąt metrów za nami ciągnie się biegacz w czerwonej koszulce, co tym bardziej utwierdza nas, że wszystko jest OK.
NAGLE...
z naprzeciwka pędzi w naszą stronę biegacz z taką samą grafiką na numerze biegowym.
Krzyczę do niego:
- Czy my dobrze biegniemy?!
- NIE WIEM! - odpowiada i znika.
Pytanie kompletnie nie miało sensu. Bo skąd niby miałby wiedzieć jaki jest nasz cel i pomysł aby oceniać czy robimy to dobrze.
Po minucie biegnie dwóch kolejnych. Tym razem Dominik przejmuję głos i stara się zadać bardziej sensowne pytanie.
- HEJ! Czy już tędy biegłeś dziś?!
- NIE! - odpowiada i znika.
W mojej głowie fakty zaczęły się składać jak czteroelementowe puzzle w rękach dziecka.
1. Biegniemy pod prąd, bo w pewnym momencie pomyliliśmy trasę i bezwiednie odnaleźliśmy ją w innym miejscu i z innym zwrotem.
2. Musimy zawrócić więc sprawdzam mapę na telefonie i staram się dopasować ją do tracka
3. Ten telefon, który przed chwilą do mnie dzwonił i dwa razy odrzuciłem to nie sprzedawca fotowoltaiki tylko ta sama osoba, z którą teraz rozmawia Dominik i mówi do niej: "tak tak, właśnie się zorientowaliśmy i już patrzymy jak wrócić na szlak"
Każdy z nas w pakiecie startowym dostał prostopadłościan o wymiarach połowy snickersa. Nadajnik GPS przypisany do numeru startowego. Trochę przed startem kręciliśmy nosem
- Po co to nam hehehe?! Czy my będziemy dwa dni po Bieszczadach biegać? - dziwił się Michał
- Łooooo! A co to jest?! - dziwił się jeszcze bardziej Dominik
- A gdzie ja to mam wsadzić? - martwił się Piotr
4. Organizatorzy zadzwonili do nas, bo na tymże "nikomu niepotrzebnym" GPS właśnie odkryli, że na chwilę staliśmy się liderami biegu, niestety biegnąc nie w tę stronę.
Trochę się cofnęliśmy, trochę udało się ściąć nawrót na azymut przez las i znaleźliśmy się znów na ścieżce... mając jakieś 1,5 km ekstra.
Electric Light Orchestra to dla mnie zespół jednej płyty. Oczywiście poprzednie zdanie w skali globalnej to kompletne nieporozumienie, bo to genialna grupa, która wydała kilkanaście albumów. Ale dla mnie istnieje tylko jedna: Time z 1981 roku.
W odpowiednim czasie, w odpowiednim miejscu nie trafiłem z resztą płyt. Kiedy miałem głowę jak gąbka po prostu nie skrzyżowałem z nimi drogi, a teraz... teraz to ja już tylko lubię to co kiedyś słyszałem :) Mam nawet ich 4 winyle, ale po parokrotnym przesłuchaniu bezpowrotnie trafiły na półkę.
Ale co innego Time. Ten album gdzieś pod koniec lat 80-tych trafił do mojego domu na stronie B kasety TDK AD90 (strona A zajęta była przez Ammonia Avenue - The Alan Parsons Project). Wtedy głowa była jak gąbka. I nasączyłem się tą muzyką do tego stopnia, że wydaje mi się, że nawet dziś nie ma dla mnie nuty zaskoczenia w tej ścianie dźwięku nagranego w Musicland Studios w Monachium.
Pierwsze na myśl przyszły mi słowa z debiutu Budki Suflera - a po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój (bądź raki). Pierwszy bieg 42+ od 4 lat! I to nie zwykły bieg a powrót do tego co wspominamy z chłopakami najcieplej - przygoda.
Niebieski Szlak Kartuski czyli... przygoda. Taka jak dawniej. Powiedziałbym, że dokładnie taka jak dawniej, ani lepsza, ani gorsza czyli wspaniała.
A było to tak:
- Chłopaki, a może byśmy pobiegli w czwartek 15 sierpnia z Tczewa szlakiem do Gdańska?
Sprawdziłem na mapie. 40 km. W głowie z jakiegoś powodu zakodowałem sobie, że 35 km, więc ogólnie jak najbardziej byłem za. Po płaskim. Finisz przy Urzędzie Wojewódzkim czyli możliwość konsumpcji pizzy po biegu i generalnie fajnie.
Ale na tydzień przed biegiem zaczęły nad ten pomysł nadciągać ciemne chmury. A dosłownie - ich kompletny brak. Miała być patelnia. Z Tczewa do Gdańska owszem, biegnie się po płaskim, ale niestety nie ma drzew i bóg Ra nie byłby łaskawy dla naszych głów. Dodatkowo problem z brakiem otwartych sklepów w dzień wolny od pracy. Może są, ale może ich nie ma. A podczas 40 km w skwarze trzeba się porządnie nawodnić. Pół litra wody we flasku nie wystarczy.
- To może pojedziemy rano PKMką do Kartuz i zbiegniemy do Gdańska?
Kiedy dwa dni temu Garmin (którego powoli uczę się już jako tako obsługiwać) powiedział mi po przebiegnięciu 10km, że mam odpoczywać 59 godzin.... policzyłem szybko.... że to mniej więcej do niedzieli rano.
- Eeeeej, a parkrun? - odpowiedziałem w myślach Garminowi
Dwa tygodnie temu byłem 66-ty z czasem 28:17 (to najlepszy czas od 4 lat) i pomyślałem, że dziś wypadałoby pobiec szybciej. Parkrun od zawsze staram się traktować jako mini-sprawdzian i lecieć go przynajmniej na 90% możliwości. Zmęczyć się na krótkim dystansie jest dla mnie ważniejsze niż spotkać się i pogadać. Aczkolwiek można zawsze to zrobić przed i po biegu.
Dziś na przykład początek dnia zrobił mi Adam, który prezentował się na starcie jakby właśnie wyszedł z krzaków po walce z dzikiem w błotnym transgatunkowym MMA. Mówił, że się po prostu przewrócił, ale nie nie wiem jak można się tak przewrócić aby być uwalonym z przodu, tyłu i nawet na czubku głowy. Chyba bardziej się sturlał :) Bardziej wierzę w wersję z dzikiem. Mało kto go widział, ale prawdziwy dzik na wysokości startu stał jakieś 20 metrów dalej w krzakach i prężył szczecinę. Jednak nie podchodził bliżej. Czuł respekt przed Adamem.
Ponieważ waga w moim życiu to podręcznikowy przykład sinusoidy - mam tych biegowych żyć już kilka. To jest trzecie. Na pewno nie jest nudno. Niby byłem już w tym miejscu, robiłem to samo ale tak dawno (jakieś 7 i 12 lat temu), że już zapomniałem jak to jest złamać 10 km w 60 minut.
Zapomniałem to tego stopnia, że całkiem na poważnie rok temu godziłem się z myślami, że ponownie przebiegnięcie 10 kilometrów poniżej godziny może się już nigdy nie wydarzyć. A jeśli kiedykolwiek będzie miało do tego dojść to będzie to jakieś wyjątkowo ekstremalne przeżycie.
No i stało się :) Po 4 latach od ostatniego biegu z Eltonem Johnem i niedokończonej dyskografii (kiedy ostatni raz pobiegłem wg Stravy 10 km w 48 minut) zakręciłem 7 kółek dookoła dużego stawu z wynikiem poniżej 60 minut, a dokładnie: 10.03 km, 57min 09 sek, 5:42 min/km.
Przez ostatni rok towarzyszyło mi sporo płyt, do których nie zebrałem się aby opisać je w kąciku biegowego melomana. Do wielu z nich układałem sobie kilka zdań w głowie a po skończonym biegu, nic już z głowy nie wychodziło. Każdej słuchałem więcej niż raz i nie tylko biegając. Ale do tej po roku wróciłem ponownie...
Richard Wright - Wet Dream
Rok temu wyszła reedycja tego albumu. Nie jestem fanem reedycji. Nie chodzi tylko o wartość kolekcjonerską, ale o burzenie pierwotnego konceptu artysty. Czy to pod względem masteringu, czy - o zgrozo - tworzenia nowych okładek.
Pierwsza solowa płyta klawiszowca Pink Floyd wydana została pierwotnie w 1978 roku. I od późnych lat 80-tych kiedy nagrałem ją na kasetę towarzyszyła mi na zasadzie "znałem ją i nie znałem jednocześnie". Reedycja w 2023 roku przypomniała mi o jej istnieniu i na początku wygrzebałem kasetę, ale jakoś niewygodnie się słucha pod koniec pierwszego ćwierćwiecza XXI wieku z kaset... więc kupiłem pierwsze wydanie a winylu.
No i wpadłem po uszy. Słuchałem tego albumu non-stop. Po długich latach od rozpadu "największego zespołu mojej młodości" zdałem sobie sprawę jak bardzo podobał mi się w Pink Floyd pierwiastek Ricka Wrighta. Syntezatory na albumach zespołu praktycznie nigdy nie były nachalne. Wypełniały tła, tworzyły smaczki, generowały atmosferę i w pewnym sensie towarzyszyły albo pierwszoplanowej gitarze Gilmoura albo liniom wokalnym - im później w dyskografii - tym bardziej "wypłakiwanych" przez Watersa.
I kiedy po latach opadają emocje, kiedy Pink Floyd nie jest już zespołem, za którym młody fan rocka progresywnego skoczy w ogień, kiedy Waters politycznie odleciał, Gilmour starzeje się z dostojnością dziadka z istockphoto, Barrett i Wright nie żyją zaś Mason robi trasę jako Saucerful of Secrets (żałuję, że nie widziałem) - to właśnie wtedy ponowne odkrycie Wet Dream - Ricka Wrighta jest jak odkrycie zagubionej płyty Pink Floyd z początku lat 70-tych.
Zaczęło się od tego, że w ostatnią niedzielę korzystając z ostatnich chwil gorszej pogody przed atakiem lata pobiegłem do Otomina.
Nauczyłem się wreszcie obsługiwać Garmina :) Każdy, kto uważa, że jego obsługa jest intuicyjna musi mieć w sobie pokłady takiej wiary, że powinien od razu jechać na misję na Filipiny. To jest koszmar! Jeżeli się nie miało wcześniej Garmina to naprawdę nie idzie się samodzielnie domyślić jak to ma działać. A wgranie muzyki offline ze Spotify? 15 minut trzeba się domyślać jak to zrobić, co zupdatować, co skonfigurować i w jaki sposób ostatecznie wrzucić ją do zegarka. Natomiast jak zmienić album bez przerywania treningu - do dziś nie mam pojęcia.
Jest też plus. Jak już się wszystko powłącza - to gra to całkiem poprawnie i płynnie.
Tak więc po 45 minutach szykowania się wybiegłem w stronę Otomina z Garminem na ręku i Kossami na uszach. Wgrałem pierwsze 4 płyty Roxy Music, które zamierzałem przesłuchać w kolejności chronologicznej.
Dobiegłem, okrążyłem jeziorko, wróciłem przez Wróblówkę i jeszcze dokręciłem nad swoim zbiornikiem do 21 km. Ale nie o tym jest ten wpis.
Ten wpis jest o tym, że po raz pierwszy od 2020 rok, czyli od ostatniego TUTa, na którym biegłem, zapisałem się na bieg.. na Mały Wielki Bieg !
Byłem już zapisany i opłacony w 2020 roku. Miałem nawet nadzieję powalczyć o dobry wynik, ale jak wiadomo, przez COVID bieg 4 lata temu nie doszedł do skutku. Myślę więc, że rozpoczęcie w miejscu, w którym przed czterema laty nie udało się skończyć - to dobra pętla. Jestem oczywiście o 1/2 Baginsa grubszy niż wtedy, ale myślę, że jakąś 1/6 uda się jeszcze zrzucić...
Najdłuższy dystans w tym roku jest krótszy niż poprzednio i wynosi 36 km. Idealnie aby zmieścić się w limicie i porządnie zmęczyć! Do końca czerwca tańsze wpisowe, tereny przepiękne, tzw. "moje" bo z Dominikiem milion razy spędzaliśmy nasze niedzielne poranki na wyprawach do Straszyna / Pruszcza / Kolbud, nie myślałem zbyt długo...
... otwieram listę startową aby wyszukać znajome nazwiska a tam.... Michał i Piotr!!! Nie dali znać cwaniaki! Wielki Mały Michał :)
Zapisałem się i dałem znać chłopakom.
Po godzinie dopisał się Dominik.
WOW :) Pierwszy od lat wspólny bieg... ponarzekamy na zdrowie i uczcimy bieg piwem 0% :)
* * *
A takie oto przypadkowe spotkanie dziś się przytrafiło nad zbiornikiem. Ja byłem z psem. Dominik wybrał się na sprawdzenie stanu swoich dziupli, a Piotr jeździł dookoła zachwalając wyższość gravela nad szosą ;)
- Piotr, ty biegłeś dwa lata temu Mały Wielki Bieg, powiedz coś o nim? - zapytałem
- Super bieg i mega przepyszny obiad w stołówce szkolnej, schabowy ziemniaczki i marchewka z groszkiem, a potem do sklepu po piwko i nic więcej nie trzeba!
Triada, czyli grupa trzech elementów będących w relacji ze sobą. Nie pamiętam, czy o tym tutaj pisałem, ale z pewnością wielokrotnie o tym rozmawiałem ze znajomymi opisując przyczyny mojej porażki lub bardziej eufemistycznie - braku sukcesów biegowo-dietetycznych.
Wspomniana triada składa się z:
treningu
diety
abstynencji
Jeżeli nie stosujemy nic z powyższych, to wyglądamy jak ja w ostatnich czasach. Z tygodnia na tydzień waga i zniechęcenie prą do przodu jak szalone.
Jeżeli zastosujemy jeden element, czyli np. będziemy trenować ale po treningu jeść bez kontroli i pić alko to waga może zatrzymać się co najwyżej w miejscu. Wiele razy byłem w takim stanie i generalnie, wszystko "co zarobiłem to od razu roztrwoniłem". Wybierając którykolwiek ale tylko jeden ze wspomnianych, efekt zawsze będzie ten sam - stabilizacja na danym poziomie.
Stosując dwie rzeczy, czyli np. trening i dieta - da się osiągnąć cel, czyli dobra forma i zadowalająca waga. Nawet pijąc :) Tak samo jak stosując dietę i odstawiając alkohol na półkę wiele osób chudnie i czuje się znacznie lepiej nawet bez treningu. Znam też osoby, które nie piją, trenują i jedzą na co mają ochotę - one także odnoszą sukces.
Zastosowanie wszystkich trzech elementów jednocześnie to tzw. zawodowstwo albo jedyne hobby w życiu - level master.
Jeżeli zastanawiacie się co się stało, że ten Kaszkur się tak roztył, to odpowiedź jest banalnie prosta. W 2020 przestał biegać, jadł bez żadnej kontroli i pił przy każdej okazji i bez okazji. Średnio wychodziło 1,5 kg na plusie miesięcznie. Pomnożyć przez trzy lata i wychodzi w przybliżeniu ile przytyłem - odpowiedź - 60 kg. Czyli mniej więcej wyhodowałem na sobie drugiego Baginsa.
na fotografii: Bagins
To wynik z lipca zeszłego roku. Przez ostatni rok zrzuciłem z siebie trochę ponad 1/3 Baginsa, czyli wciąż pozostaje 2/3 Baginsa do zrzucenia.
Ale nie szło to już tak łatwo jak 10 lat temu, kiedy potrafiłem połowę Baginsa zrzucić w trzy miesiące wiosny i latem wystartować w Maratonie Wigry. Muszę to zaakceptować, że jestem starszy o dekadę i nie przeprowadzę już takich szaleńczych szarż na moją wagę. Bieganie też było trudne, bo generalnie bieganie z extra Baginsem na brzuchu jest trudne. I nawet kiedy już nauczyłem się biegać na kredyt, czyli bez najmniejszej przyjemności, licząc na to, że przyjemność spłaci moje męki w przyszłości, to zaczęły mi się przytrafiać drobne kontuzje. Coś czego unikałem jak ognia i udawało mi się uniknąć ostatnie 10 lat, tym razem wyłączało mnie z treningu co rusz na kilka tygodni.
Oczywiście winny jestem sam sobie. Bo wczesną zimą zeszłego roku chciałem być jak Antoni i przypomniałem sobie interwały minuta/minuta i coś mi strzeliło na połączeniu nogi z plecami, a kilka tygodni temu zrobiłem parkruna w sandałach i na ostatniej prostej naderwałem coś w łydce i przez dwa tygodnie chodziłem kuśtykając...
Wróćmy do triady.
Regularne bieganie nie bywało regularne i naprawdę ciężko było mi zaciskać zęby aby robić to z taka wagą, ale wciąż pozostawały mi dwa inne sposoby. Jeden z nich był opcją atomową...
Nie piję od 4 miesięcy. W lutym po urodzinach dotarło do mnie, że picie przy każdej okazji oraz jeszcze częściej bez okazji jest hamulcowym mojego powrotu do formy. A jak każdy nałogowiec - jak coś robię to bez półśrodków i bez wyjątków. Abstynencja zapewnia mi stabilizację. To, co czułem w teorii - okazało się doświadczalną prawdą. Po odstawieniu alkoholu mogę jeść ile ile chcę i nie biegać i nie przytyję ani kilograma! Natomiast nie to jest celem.... Celem jest zrzucenie 2/3 Baginsa.
Czyli jaki plan? Lekka dieta, spokojny trening i szybciej pozbędę się Baginsa w całości niż Łapuć złamie 40 minut na dychę ;)
W 1986 roku kiedy ukazał się ten album miałem 9 lat i słuchałem Modern Talking. 10 lat później miałem jakieś "30 lat doświadczeń muzycznych więcej", przestudiowałem cały elementarz rocka, z fakultetem z rocka progresywnego, elementy jazz rocka, z przesadną drobiazgowością muzykę alternatywną lat 80-tych, zahaczałem o new wave of british heavy metal ale.... Metallice znałem z radia, czyli tak naprawdę znałem tylko Unforgiven i Enter Sandman. Takie były czasy... wiele razy to powtarzałem tutaj. Czasy bez internetu. Aby poznać nową płytę trzeba było upolować ją w radio i nagrać na kasetę praktycznie w ciemno (przeszkodą były ograniczone zasoby czystych kaset) lub kupić kasetę/płytę CD również w ciemno, ewentualnie znając pojedyncze utwory z radia. Przeszkodą w tym przypadku również były ograniczone finanse.
Algorytm, który działał w mojej głowie układał listę zakupową kompilując fragmenty usłyszane w audycjach, teksty przeczytane w prasie, polecenia znajomych oraz zasobność portfela. W każdym miesiącu podejmowałem decyzję, czy kupić jedną płytę CD i kilka kaset, czy może nie kupować CD a kupić więcej kaset? Kaset pirackich, czy czystych i samemu je nagrać z radia albo od znajomych?
Ten sam algorytm cały czas omijał hasło Metallica... Niby znałem ten zespół doskonale. Przeczytałem każdy artykuł o nich, każdą wzmiankę, która pojawiała się w Magazynie Muzycznym, Rock'n'Rollu czy potem Tylko Rocku, ale .... nie znalem muzyki.
Nie jestem w stanie przypomnieć sobie co się wydarzyło, kto mnie zachęcił. Jak trafiła w moje ręce kaseta Ride the Lightning. Ale pamiętam smutny jesienny obraz zza okna autobusu z walkmanem w kieszeni i słuchawkami na uszach: Łęgowo - Pruszcz Gdański - Św Wojciech - Lipce - Orunia -Gdańsk Główny. Przesiadka na tramwaj: Brama Wyżynna - Akademia Medyczna - Opera - Politechnika. Po wysłuchaniu Ride the Lightning zrobiłem szybki rekonesans po zaułkach portfela i kieszeni by wydać ostatnie pieniądze na Master of Puppets i ... And Justice For All.
I tak spędziłem jesień 1995. Słuchając tych trzech albumów Metalliki.
Do dziś uważam te trzy albumy za świętą trójcę Metalliki. Doceniam również debiut, ale czarny album już do mnie nie trafia... ani kolejne.
Swoją spóźnioną miłość do Metalliki spełniłem w 1999 roku na Stadionie Gwardii.
Gdybym dziś miał sporządzić listę 10 rzeczy, które muszę zrobić przed śmiercią i już je zrobiłem, to jedną z nich byłoby: usłyszeć One na żywo!
* * *
Bohaterem tego wpisu jest jednak album Master of Puppets a prawie o nim nie wspominam? Może nie będę oryginalny, ale to najlepszy album Metalliki, doskonały w 100%-tach. Nagrany w czasie kiedy jeszcze zespół był jeszcze rozpędzony i głodny, ale już wyszkolony kompozycyjnie i warsztatowo. I skupił się na tym aby stworzyć arcydzieło, a nie walczyć z muzyką w internecie - jak wtedy, kiedy internet powstawał.
Dziś przy tym albumie biegałem. I nogi mnie niosły, bo aktualnie tempo 7 minut na kilometr to dla mnie galop!
...
Jest jeszcze wiele genialnych lecz wciąż nieopisanych w kąciku biegowego melomana płyt. To moja największa motywacja do tego aby "iść biegać". No bo szkoda by było na zawsze zostawić tę listę płyt np. bez Metalliki. A kiedyś obiecałem, że elementem koniecznym aby płyta znalazła się w kąciku jest to, że przed stworzeniem wpisu muszę posłuchać jej na ścieżce biegowej.
Tak więc aby rozwijać ten kącik, trzeba "iść biegać"