niedziela, 29 września 2024

Running with David Bowie - "David Bowie" & "Space Oddity"

Davida Bowie najpierw średnio lubiłem, potem lubiłem bardzo, na poziomie uwielbienia, a potem jakoś mi przeszło. Mam wrażenie, że kiedy w pewnym stylu zaczął dochodzić do perfekcji to zamiast szlifować rzemiosło i dekorować je geniuszem, chłop robił skok w bok i w lekko innym gatunku zaczynał wszystko od zera. 

Z drugiej strony taka multigatunkowość jest bardzo wdzięczna do słuchania chronologicznie album po albumie. Nie zmienia się w nich tylko głos, ale cała reszta co kilka albumów robi pełen piwot. 

  • 1967 David Bowie (biegałem i słuchałem 25.09.2024)

 


Pierwszy album Davida Bowie nie pozostawia za sobą absolutnie innych wspomnień niż takie, że w śmiesznej, skocznej muzyczce śpiewa TEN CHARAKTERYSTYCZNY GŁOS! Ale takie albumy zaliczała większość tuzów kolejnych dekad. Genesis rozpoczęło od pioseneczek na albumie From Genesis to Revelation, King Crimson w niemal identycznym składzie jak na wielkim debiucie nagrało The Cheerful Insanity of Giles, Giles & Fripp.  Nie każdy był Beatlesami w 1967 roku. 

Słuchając debiutu Bowiego chciało mi się mniej więcej tak samo biegać jak Bowiemu wracać do tego albumu, czyli głównie marszem i najlepiej w przeciwnym kierunku. Ja osobiście byłem kilka dni po Małym Wielkim Biegu, a Dawid Bowie na początku kariery, na którą na przemian spoglądał raz niebieskim a raz brązowym okiem. Słuchając tego albumu nie pozostaje mi w pamięci kompletnie nic i gdyby Bowie nie zrobił później tego co zrobił, absolutnie nikt by nie wspominał takiego grajka jak on. 


  • 1969 Space Oddity (biegałem i słuchałem  29.09.2024 )

 

Spoglądając na tę okładkę widzimy już zupełnie innego artystę, rockmana wpatrującego się w przestrzeń kwasowym wzrokiem. To nie jest grzeczny chłopiec z ulizaną lekko przydługą fryzurką, ale artysta, który przebił lodową taflę i wyskoczył ponad muł zapomnienia. Gdyby to była jego ostatnia płyta, gdyby nie osiągnął nią sukcesu, który pozwolił mu tworzyć dalej, gdyby jak Rodriguez poszedł pracować na budowie, to i tak byłby artystą niezapomnianym. W tym momencie z racji jednego przeboju, który rozpoczyna ten album. Powiedzieć "przeboju" to mało... piosenka Space Oddity to hymn, ma swoje miejsce nie tylko w kosmosie, choć w 2013 roku było bardzo głośno o niej, gdy Chris Hatfield wykonał ten utwór.... na stacji kosmicznej i zamieścił go na youtube. 54 mln odtworzeń.


 

Ale nawet gdyby nie została zagrana w kosmosie, to i tak popkultura wyniosła by tę piosenkę na wieczny piedestał. Bo ona po prostu jest 10/10. 

Pierwszą i drugą płytę Davida Bowie dzielą dwa lata. Ale w kategorii zmiany w repertuarze, uważam ją na pierwszy piwot. Zamiast krótkich teatralnych pioseneczek mamy rozbudowane psychodeliczne kompozycje. W Tylko Rocku z 1998 roku napisali, że jest to pomost pomiędzy wczesnym pastiszowym Bowiem a rasowym rockmanem. Wydaje mi się, że pomost był był rok wcześniej, w 1968 roku, czyli wtedy, kiedy Bowie nie wydał żadnej płyty, a Space Oddity z 1969-tego pokazuje Davida już całkowicie po drugiej stronie. Drugim najważniejszym fragmentem tego albumu jest 9-minutowy Cygnet Committee. Struktura kompozycji bez cienia wątpliwości jest zbudowana na art rockowych wartościach. A sam fakt udziału w sesji na tym album Ricka Wakemana, który chwilę później zasilił Yes może być dodatkową rekomendacją. 

 


Myślę, że gdyby Dawid Bowie w tym momencie swojej kariery postanowił nagrać klasyczny album art-rockowy i zebrałby odpowiednich muzyków, to powstałoby dzieło absolutne.... ale czy na pewno docenione? Czy pominięte przez rynek i krytykę jak choćby absolutnie genialny Stormcock - Roya Harpera

Bowie nie tracił czasu aby być mistrzem w jednej dziedzinie. Kiedy osiągał w niej wystarczająco dużo - zaczynał robić coś innego. O to mam do niego w pewnym sensie żal, bo przez całą karierę nie nagrał ani jednego albumu przegenialnego. Wspomniany Tylko Rock trzem albumom daje maksymalna notę, ale to są noty w skali innych albumów... 

Space Oddity oceniona została na *** gwiazdki na pięć.  Być może taka nota była koniecznością ustalenia gradacji do kolejnych trzech albumów, gdzie każdy kolejny wydawał się lepszy. 

 


Kiedy spojrzałem na total time tego albumu, czyli 48 minut szybkie obliczenia powiedziały mi, że przy obecnej formie muszę biec 8 km aby zmieścić się w czasie. Poleciałem na mały zbiornik i zakręciłem 6 kółek jak chomik. Z półprzymkniętymi oczami, omijając niedzielnych spacerowiczów i pieski na za długich smyczach. Zastanawiałem się, czy uda mi się przebiec wszystkie płyty Dawida Bowie, czy może zrezygnuję na początku lat 80-tych jak kiedyś z Eltonem Johnem. Ale Dawid mnie nie znudzi stylem, bo patrząc na jego dyskografię - styl zmienia się co kilka albumów, ten sam pozostaje tylko głos. 

Zacznę robić również swoje własne "The Best of David Bowie". Wybór pierwszej pozycji jest oczywisty.

  1. Space Oddity


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy