czwartek, 11 lipca 2024

Mind Bomb

Ponieważ waga w moim życiu to podręcznikowy przykład sinusoidy - mam tych biegowych żyć już kilka. To jest trzecie. Na pewno nie jest nudno. Niby byłem już w tym miejscu, robiłem to samo ale tak dawno (jakieś 7 i 12 lat temu), że już zapomniałem jak to jest złamać 10 km w 60 minut. 

 

Zapomniałem to tego stopnia, że całkiem na poważnie rok temu godziłem się z myślami, że ponownie przebiegnięcie 10 kilometrów poniżej godziny może się już nigdy nie wydarzyć. A jeśli kiedykolwiek będzie miało do tego dojść to będzie to jakieś wyjątkowo ekstremalne przeżycie. 

No i stało się :) Po 4 latach od ostatniego biegu z Eltonem Johnem i niedokończonej dyskografii (kiedy ostatni raz pobiegłem wg Stravy 10 km w 48 minut) zakręciłem 7 kółek dookoła dużego stawu z wynikiem poniżej 60 minut, a dokładnie: 10.03 km, 57min 09 sek,  5:42 min/km.

Czy było łatwo? Uwzględniając cały ostatni rok, to było raczej ciężko. Mój zmierzony max wagi to 138 kg, niezmierzony pewnie kilka kg więcej. Zrzuciłem przez ten rok 27 kg. Za chwilę będzie połowa Baginsa. O tym, że było ciężko żaliłem się już tutaj kilka razy. Jestem ogromnym szczęściarzem, że w 2012 rok kiedy pierwszy raz zacząłem biegać poszło bardzo łatwo i szybko zachłysnąłem się endorfinami, które bieganie może wygenerować. I nawet kiedy przez długie miesiące po powrocie - a raczej próbach powrotu do biegania szklaneczka z endorfinami była pusta to trzymała mnie wiara, że kiedyś w końcu musi się napełnić. No nie da się oszukać ludzkiego ciała. Trzeba tylko i wyłącznie wytrwałości.... Trzeba aż wytrwałości

Nieustannie próbowałem biegać za szybko. W efekcie po 200 metrach przyduszało mnie i przechodziłem do marszu. I tak w kółko. Przez długie miesiące byłem mimowolnym praktykiem Gallowaya. Nawet kiedy starałem się biec tak wolno aby nie trzeba było przechodzić do marszu to i tak było za szybko i może udawało się truchtać 400-600 metrów i znów grawitacja zamieniała trucht w marsz.  Dosłownie jakby każdy jeden trening był treningiem podbiegów. Każda próba biegu była jak bieg pod górkę. 

Czy to było przyjemne? Nie było ani trochę. Droga również nie była celem. Była znojem. Bieganie nie było ani masochizmem ani syndromem sztokholmskim. W obu tych przypadkach gdy bieganie zadaje krzywdę lub ból ofiara to akceptuje a nawet odczuwa z tego powodu przyjemność. 

W moim przypadku była to długotrwała pokuta. 

Pierwsze kropelki endorfin zaczęły spływać po parkrunach, które zaczęło udawać mi się przebiec bez zatrzymania, choć wciąż był to całkowity koniec stawki biegaczy. Z czasem wieczorne treningi miały coraz mniej przerw na marsz i coraz częściej wchodził ten znany mi z przeszłości "kop energii" po około 40 minutach biegu. 

Dzisiaj wyszedłem po prostu przebiec 8 albo 10 kilometrów. Nie chciało mi się kombinować z trasami po mieście więc postanowiłem pokręcić się jak chomik dookoła dużego stawu. I kiedy po trzech kilometrach spostrzegłem, że mam tempo 5:45 min/km i nie jestem jakoś szczególnie konający w głowie odpaliła mi się bomba. To dziś! To już dziś! Łamiemy mitycznego milestona dla wszystkich początkujących biegaczy - 10 km w godzinę. Jak pomyślałem tak dobiegłem :)

Przypomnę, że ja wciąż ważę 111 kg. Jeżeli dobrze kojarzę fakty z przeszłości, to jeszcze nigdy mając taką wagę nie biegałem w takim tempie. Nowy puzzel w tej układance w interesujący sposób łączy się z pozostałymi. A w głowie zaczynają pojawiać się niecne pomysły....

3 komentarze:

  1. "A jak tam Kaszkur?" - spytałem, bodajże w 2021 roku, na jednym z trójmiejskich ultra osobę, która znała Ciebie lepiej niż ja, czyli nie tylko z bloga. Jej odpowiedzi nie zacytuję, ale kolejne lata bez nowych wpisów, potwierdziły, że miała rację. Mimo wszystko czasami zaglądałem tutaj w nadziei, że nastąpi zmiana. I dzisiaj autentycznie cieszę się, że masz w głowie niecne pomysły, i życzę Ci, byś miał kupę radości z ich realizacji.
    Patryk

    OdpowiedzUsuń
  2. Nieustannie trzymam kciuki za osiągnięcie celu i to niezależnie od tego jak ten cel zdefiniujesz! :)

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy