sobota, 21 września 2024

Mały Wielki Bieg AD 2024


Jesteśmy z Dominikiem na 15-stym kilometrze biegu. Tasiemka za tasiemką biegniemy jak po sznurku, kilkadziesiąt metrów za nami ciągnie się biegacz w czerwonej koszulce, co tym bardziej utwierdza nas, że wszystko jest OK.

NAGLE...

z naprzeciwka pędzi w naszą stronę biegacz z taką samą grafiką na numerze biegowym. 

Krzyczę do niego:

- Czy my dobrze biegniemy?!

- NIE WIEM! - odpowiada i znika.

Pytanie kompletnie nie miało sensu. Bo skąd niby miałby wiedzieć jaki jest nasz cel i pomysł aby oceniać czy robimy to dobrze. 

Po minucie biegnie dwóch kolejnych. Tym razem Dominik przejmuję głos i stara się zadać bardziej sensowne pytanie.

- HEJ! Czy już tędy biegłeś dziś?!

- NIE! - odpowiada i znika.

W mojej głowie fakty zaczęły się składać jak czteroelementowe puzzle w rękach dziecka. 

1. Biegniemy pod prąd, bo w pewnym momencie pomyliliśmy trasę i bezwiednie odnaleźliśmy ją w innym miejscu i z innym zwrotem. 

2. Musimy zawrócić więc sprawdzam mapę na telefonie i staram się dopasować ją do tracka

3. Ten telefon, który przed chwilą do mnie dzwonił i dwa razy odrzuciłem to nie sprzedawca fotowoltaiki tylko ta sama osoba, z którą teraz rozmawia Dominik i mówi do niej: "tak tak, właśnie się zorientowaliśmy i już patrzymy jak wrócić na szlak"

Każdy z nas w pakiecie startowym dostał prostopadłościan o wymiarach połowy snickersa. Nadajnik GPS przypisany do numeru startowego. Trochę przed startem kręciliśmy nosem

- Po co to nam hehehe?! Czy my będziemy dwa dni po Bieszczadach biegać? - dziwił się Michał

- Łooooo! A co to jest?! - dziwił się jeszcze bardziej Dominik

- A gdzie ja to mam wsadzić? - martwił się Piotr

4. Organizatorzy zadzwonili do nas, bo na tymże "nikomu niepotrzebnym"  GPS właśnie odkryli, że na chwilę staliśmy się liderami biegu, niestety biegnąc nie w tę stronę.

Trochę się cofnęliśmy, trochę udało się ściąć nawrót na azymut przez las i znaleźliśmy się znów na ścieżce... mając jakieś 1,5 km ekstra. 


* * *

4.5 roku temu biegłem ostatni raz oficjalny bieg, taki z przypinanym z przodu numerkiem. To był TUT i jeżeli nie mylę faktów - to była jego ostatnia edycja przed covidem i przy okazji ostatnia edycja w ogóle. Przed tym biegiem zrobiłem wspólne zdjęcie z Marcinem, z którym miałem nadzieję powalczyć wtedy na trasie. Do połowy nawet mi dobrze szło ale potem Marcin pokazał mi kto jest królem i musiałem uznać całkowitą wyższość. 

To zdjęcie wisiało na moim blogu jako "wyróżniony artykuł" chyba przez 4 lata. Ilekroć otwierałem własnego bloga spoglądał na mnie Marcin stojący obok jakiegoś gościa, któremu mogłem tylko pozazdrościć. Igły wchodziły pod żebra i przeszkadzały.

A.D. 2020 - tuż przed TUT

Dziś znów spotkaliśmy się na biegu. Razem biegliśmy ostatni przed przerwą i dziś znów pierwszy po przerwie. Oczywiście spotkaliśmy się tylko przed biegiem i po biegu, bo Marcin biegł go wciąż w tej samej lidze - czyli bijąc się między podium a pierwszą dziesiątką. Ja robiłem to samo. Ale po odwróceniu tabeli :)

 

Marcin minus 5 lat, ja plus 20

Ale jeszcze jedna wspólna rzecz nas połączyła na dzisiejszym biegu. Zarówno do mnie jak i do Marcina dzwonił organizator z podobną informacją, że warto zawrócić i znaleźć prawidłowe tasiemki. Marcin przybiegł 7-my. Patrząc na różnice w czołówce i prawdopodobną stratę - bitwa o pudło w open była całkowicie w zasięgu.

* * *

Ale zacznijmy od początku:


Pobudka o 6 rano. Spacer z psem po porannych mgłach na zbiornikach. A potem celebracja, jakiej nie pamiętam od lat. Znalazłem swój pas na numer. Odpiąłem TUTa z 2020 roku i wpiąłem Mały Wielki Bieg. Pakiety odebrałem już w czwartek. Samo odbieranie pakietów było dla mnie przyjemnością, której nie doświadczyłem od lat. Punkty z piciem wg rozpiski były tak idealnie porozkładane (16 km, 26 km, 31 km, meta 36 km), że biegnięcie z plecakiem mijało się z celem. Komórkę spakowałem do pasa Gravela, upakowałem też ten "nikomuniepotrzebny" GPS :) A w rękę 0,7 izo. 

O 8:00 podjechała Ela z Dominikiem i pozbierała z osiedli mnie, Piotra i Michała. O 8:30 dotarliśmy do Straszyna. 


jedziemy po Michała i obradujemy kto siedzi w środku

Elżbietka Verstappen

Pogoda zapowiadała gorący "lipcowy" dzień. Na niebie ani jednej chmurki. Zostawiliśmy rzeczy na przebranie w depozycie i zaraz staliśmy na starcie. 

Punkt 9:00 - strzał startera. 

Piotr z Michałem polecieli do przodu. A ja z Dominikiem spokojnie z tyłu stawki. Przez pierwsze kilometry towarzyszył nam bardzo ruchliwy rudzielec - połączenie lisa z corgi. Wskakiwał albo do Raduni albo w las i kiedy kompletnie się tego nie spodziewałeś - wpadał tuż przed Ciebie :)

- Pogadamy za 35 km piesku, czy dalej będziesz taki skory do zabaw w udawanie lisa :) - pomyślałem

Co ciekawe pieska widziałem na mecie, więc chyba dał radę i wcale nie wyglądał jakby otarł się o psi maraton. 

Po 5 kilometrach terkotanie quada zamykającego stawkę ucichło. Do końca nie wiem czy dlatego, że oddaliliśmy na tyle od końca stawki, czy po prostu przestał jechać. Mniej więcej w tym samym czasie ustaliliśmy z Dominikiem, że ciężko będzie dobiec poniżej 4h, ale koniecznie musimy zmieścić się w 5h. Bo przy biegach terenowych dokładny czas nie ma znaczenia, a 4:01 to przecież prawie do samo co 4:59 ;)

I tak biegliśmy sobie z Dominikiem, jak dziesiątki tysięcy wspólnych kilometrów do tej pory wciąż mając o czym rozmawiać. Przecież nie można całkowicie "wyrozmawiać" tematu polityki zagranicznej państwa ani tym bardziej sensu życia. Można też oczywiście opowiadać sobie kawały z tego patriarchalnego świata, w którym żyjemy tu i teraz :D Można też spotkać dziki i przez chwilę bardzo szybko biec pod górkę :)

i wtedy NAGLE...

z naprzeciwka pędzi w naszą stronę biegacz z taką samą grafiką na numerze biegowym...

* * *

Do punktu na 16 km dobiegamy mając 17,5 km. Całkiem spoko. Śmiejemy się trochę, że przez chwilę byliśmy liderami. Uzupełniamy butelki, chwytamy coś do jedzenia (Dominik drożdżówkę, ja żółty ser) i poganiam go abyśmy ruszyli dalej. 

Z profilu trasy wynikało, że pierwszą połowę będziemy mieli pod górkę a drugą głownie z górki. ALE KIEDY?! Powoli zaczyna mi to przypominać słynnego "Oszusta" na Chudym Wawrzyńcu. Niby już ma zaraz być z górki, ale za zakrętem znów pod górkę. I tak w koło Macieju. 

 

Tak jak Oszust ma swój szczyt, tak samo trasa Małego Wielkiego Biegu w końcu zaczyna kierować w dół. Zaczynamy biec w tempie na km z "piątką" z przodu. Ma to bez wątpienia wpływ na nasze morale :) Mimo pomyłki z trasą obliczam w głowie, że musielibyśmy chyba przejść do marszu aby nie zmieścić się między 4 a 5h na mecie. 

Wybiegamy z lasu, kręcimy się trochę po przedmieściach Kolbud, przy jednym domostwie gonią nas Pimpek i Ciapek, słońce pali coraz bardziej, ale docieramy do przedostatniego punktu. Mamy już prawie 30 km. Dalszą trasę doskonale znamy, bo to "nasze" tereny. Po drodze jeszcze jeden, ostatni punkt obsługiwany przez młodszą część biegowych wolontariuszy. Chwilę wcześniej połączyliśmy trasę z Małym Biegiem i jest nas trochę więcej. 

Do mety kilka kilometrów. Może 3 może 4. Może nawet trochę więcej. Nie wiemy tego dokładnie bo się zgubiliśmy mniej więcej o 1,5 km i ciężko przewidzieć z jaką tolerancja są podane miejsca punktów odżywczych. 

Dominik mówi:

- "A pamiętasz jak kiedyś... chyba już kiedyś o tym mówiłem, ale nie pamiętam, jeśli mówiłem to mi przerwij...."

Był przede mną jakieś 10 metrów. Chwilę później 20 metrów. Przeszedłem do marszu na podbiegu wcześniej niż on i za chwilę był 50 metrów przede mną. Nie przerwałem mu tej opowieści bo ją kompletnie przestałem słyszeć. Być może opowiedział ją do końca i już więcej nie powtórzy, bo już ją przecież mówił. 

Wbiegliśmy do Kolbud. Czerwoną koszulkę Dominika widziałem jeszcze na ostatnim podejściu pod szkołę. Ale nie byłem w stanie już go dogonić.

 


Meta!

  • Piotr 3h 37 min - brawo brawo brawo!
  • Michał 4h 02 min - brawo :) ale 4h to mogłeś złamać Misiu
  • Dominik 4h 38 min - minutki nie poczekał, kolega ;)
  • Ja 4h 39 min

 



 * * *

Pamiętacie jak zapowiadałem zapisy do tego biegu? Pisałem, że Piotr ciągle wspominał stołówkowego schabowego w posiłku regeneracyjnym.

Odświeżyliśmy się, przebraliśmy i słyszę jak Piotr pyta Panią pilnującą depozytów:

- A stołówka na piętrze?

- Nieee, tu za rogiem, na parterze.

- A to pardon, pomyliłem szkoły.

 

I tak było! Za rogiem wymieniliśmy kupon na schabowego z ziemniaczkami i surówkami!

a gdzie kotlecik Dominika? Dostał tylko ziemiaczki i surówkę :(

* * *

- To co, wracamy do domu? 

- Jakoś trzeba, ale muszę coś zjeść, bo ziemniaczki z surówką to za mało - powiedział Dominik

- To idziemy na pizzę!

Celebracja po biegu, melanż endorfin i zadowolenie z wysiłku - to integralny element naszych wspólnych przygód. Wystarczy trochę przemęczyć swoje ciało jak podczas polowania, wielogodzinnego pościgu za antylopą, aby włączyły się wszystkie atawizmy - świętowanie przy ognisku, albo chociaż przy pizzy i kuflu piwa... Michał akurat świętował przy śledziu, ale rozgrzebujmy tego dalej.

 



- To co, wracamy do domu? 

- Tak, wracamy Z BUTA! Trzeba dokręcić przynajmniej do maratonu!

 


Mały Wielki Bieg to impreza, na którą bardzo będę chciał wrócić. To impreza, na której powinienem być już znacznie wcześniej. Wielkie dzięki dla organizatorów, bo patrząc na tak niską cenę pakietu dostaliśmy po wielokroć więcej. Nie był to bieg komercyjny, w którym tabelki wydatków i przychodów muszą się zgadzać, tylko bieg promujący region, bieg dla nas, dla biegaczy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy