niedziela, 15 lipca 2018

Witunia Weekend Maraton #180


Ostatni raz byłem tutaj we wtorek 4 sierpnia 2015 roku. To był maraton nr #355 czyli 11 dni przed wielkim finałem wieńczącym dzieło Rysia Kałaczyńskiego z Wituni. Ciężko dać wiarę, że czas tak szybko leci. Wydaje mi się, że te kilka moich wizyt tutaj było całkiem niedawno. A może to dlatego, że maratony, które biegłem u Rysia po prostu tak mocno zapadają w pamięć, że zwyczajnie wybijają się na pierwszy plan w naszych neuronach mózgowych odpowiedzialnych za przechowywanie wspomnień?

Numery startowe Rysia na ścianie w biurze zawodów.

Zamykam oczy i widzę obraz samego siebie, z tego ostatniego mega gorącego maratonu w sierpniu, kiedy jedyny raz w życiu tak się zagrzałem, że na metę dobiegłem półprzytomny i Rysiu ratował mnie polewając całego zimną wodą z wiadra. Pamiętam doskonale wyjazd w Trzech Króli z ekipą TCU, albo mój wcześniejszy, kiedy poznałem Hanię i Janka. Pamiętam każdą porę roku na pętli w Wituni, butelki wody poukrywane w krzakach, a zimą to zderzenie ciepłej bazy z mrozem na zewnątrz, kiedy wychodziło się na ostatnie kółko z czołówkami na głowach.

Muszę policzyć na palcach. 1... 2... 3... to już trzy lata. Ja w tym czasie przeżyłem swój prywatny biegowy upadek i wzlot. A Rysiu? W Wituni bieganie się nie skończyło. Bardzo szybko po zakończeniu projektu 366 maratonów w 365 dni powstał kolejny: Witunia Weekend Maraton. Polega on na tym, że w miarę regularnie, w weekendy, ekipa "okołorysiowa" spotyka się aby przebiec maraton po certyfikowanej trasie znanej z bicia Rekordu Guinessa. Czasem są to to dwa maratony w weekend, a czasem pięć (dwa w piątek, dwa w sobotę i jeden w niedzielę). Maratonu nie ma zazwyczaj tylko wtedy, kiedy są jakieś inne zawody w okolicy, na które Rysiu się wybiera. Harmonogram na najbliższy czas i zapowiedzi biegów są uaktualniane na profilu FB: https://www.facebook.com/wituniaweekendmaraton/

* * *

Znów liczę na palcach i znów wychodzi mi "trzy". Od tylu lat obiecywałem sobie, że tutaj przyjadę ponownie. Jak byłem w gorszej formie, to chociaż na 2-3 kółka (z 6-sciu składających się na cały maraton). Jak w lepszej - wiadomo - na całość. Ale tak naprawdę dopiero wczoraj poczułem, że jestem gotowy i nie było już żadnych wątpliwości, żadnych wahań. No może tylko lekko kurtuazyjne wahanie, czy nie pobiec sobotniej piątki nad jeziorem Charzykowskim, ale zrobiłbym to pod jednym warunkiem - takim, że zdążyłbym do Wituni na 10:00. Niestety to było niewykonalne, więc spokojnie spakowałem rzeczy na przebranie, wziąłem trochę słodkości na składkowy stół, parę butelek wody i coca coli i pojechałem w kierunku Więcborka. 

* * *

Biuro zawodów - medale i dyplomy / wycinki z prasy

Witunia zmienia się powoli. To bardzo dobrze, bo ten maraton tutaj z założenia jest ucieczką od miejskiego biegania, gdzie każdy musi tryskać entuzjazmem od startu do mety. Tutaj jest spokojnie, powoli, nikt nigdzie nie pędzi. A entuzjazm rodzi się sam. Oddolny i niewymuszony. I nie zmieni tego nawet wyasfaltowanie 2 km drogi, która wcześniej była piaskowa. 

- Asfalt jest tak równy, że można teraz tutaj potrenować szybkość - mówi Rysiu, a ja nie wiem czy to ironia czy na poważnie :)

Kiedy Rysiu wchodzi do biura okazuje się, że doskonale mnie pamięta. Jestem zaskoczony, bo tutaj przewinęło się kilkaset osób. Dobrze wie jak mam na imię oraz, że moi Teściowie są z Chojnic, i według tego klucza właśnie go odwiedzam, czyli jako przedłużenie odwiedzin Teściów :)



Na start udaje się nas 6 osób. Pięcioro ma zamiar zrobić cały maraton. Jedna dziewczyna (nota bene basistka noiss rockowego zespołu, o którego nazwę zapomniałem się zapytać) chce pobiec 2 kółka. Jest parno. Może nie ma upału na 30 stopni, ale 25-27 na pewno. Słońce częściej wychodzi zza chmur niż się za nie chowa. Do tego wieje wiatr. Na prostej startowej prosto w twarz, ale kiedy zawracamy na tę część 2 km w stronę bazy to droga otoczona pierwszymi domostwami/drzewami/krzakami zastyga z parnym bezruchu. Zupełnie jakbyśmy wbiegali do sauny. Na szczęście właśnie tam Rysiu ukrył dwa baniaki wody - jest czym się ratować na każdej z 6 pętli. 

1 pętla. Spokojnie, tempo w okolicach 6:00 min/km. Rozmawiamy w grupie. Wiadomo, różne żarciki, ogólne spostrzeżenia, ale szybko wchodzimy na temat Ironmana. Rysiu trenuje pływanie, bo jak mówi - na rowerze czuje się dobrze, bieganie to odpoczynek, ale pływania musi się nauczyć. Bo jak sam określa - pływa stylem "jezioraka" - czyli takim, gdzie najważniejsze jest się nie utopić, a nie ekonomicznie pokonywać odległość. Ale uczy się. I jestem pewny, że słowa kiedyś rzucone, o 100 Ironmanach z rzędu w 100 dni staną się rzeczywistością. I nieźle będziemy wtedy przecierać oczy. 

2 pętla. Ekipa trochę przeciągnęła przystanek na kubek wody i coli w bazie, a ja poleciałem pierwszy z przodu. Podkręciłem tempo do 5:45 min/km no i sobie biegłem. Tak zwyczajnie, całkiem bezmyślnie. Od czasu do czasu tylko wyrywały mnie z odrętwienia zapachy różnych traw, które doskonale pamiętam z dzieciństwa. 

3 pętla. Tym razem to mi zajęło te kilka sekund więcej picie na punkcie i na trzecie okrążenie ponownie wybiegliśmy mniej więcej razem. Tempo w okolicach 5:50 min/km. Równo trzymamy się poniżej 6 minut i zaczynam zastanawiać się, czy będzie mnie gdzieś odcinać przy końcu czy nie? Ale to zmartwienie na potem. Kończymy z Rysiem wątki ironmanowe, podpytuję też trochę co się zmieniło, czy knur Michał żyje? Michał ma się bardzo dobrze, a kiedy zapytałem czy nie został zjedzony Rysiu spojrzał na mnie tak, że wszystkie wierzby w okolicy pokrył szron. Nie musiał nic mówić - przyjaciela się nie je i nie pyta się o takie sprawy :)


Każdy numer na swój uzupełniony kubeczek na każdej pętli.

4 pętla. Znów wyrwałem pierwszy, ale zamiast delektować się spokojem czułem za sobą niepokojące kroki jednego z zawodników. I to takiego, który chyba.... stosował negative split. A ja dałem się podpuścić i zacząłem przyspieszać. Jeden z kilometrów zrobiłem w 5:27 min/km. Za szybko. Za gorąco. Niepotrzebnie. 

5 pętla. Ten zawodnik, który wisiał mi na plecach poleciał zaraz po punkcie z wodą jak strzała. A mi nogi zaczęły lekko robić się ciężkie. Stuknął 30 kilometr. Moje tempo unormowało się na 5:50 min/km. I wtedy zza pleców wyskoczył mi Rysiu i zaczął gonić tego pierwszego. Cały czas obserwowałem ich jakieś 200-300 metrów przede mną. Kilometry mijały szybko. Droga nie dłużyła się.

6 pętla - ostatnia. Widziałem przed sobą tylko Rysia, który chyba zrezygnował z pogoni. Zostało mi już tylko 7 km. I zacząłem zastanawiać się czy może przyjdzie jakaś ściana? Jakiś kompletny brak sił? Za każdym razem jak startowałem nieprzygotowany - tak było. Albo jak nawet byłem przygotowany, ale przeszacowałem tempo na pierwszej połówce. A teraz uświadomiłem sobie, że ja jeszcze ani razu dziś nie przeszedłem do marszu. I skoro już 5 razy pokonałem tę 500 metrową górkę za pierwszym zakrętem truchtając, to zrobię to też na ostatniej pętli. Tempo co prawda spadło do 6:15 min/km, a potem wyrównało się na płaskim między 5:55-6:05 min/km ale poczułem, że to jest właśnie moje miejsce. To tempo daje mi przyjemność biegu między 35 a 42 km. Z jednej stronie nie bardzo mogłem już przyspieszyć, ale z drugiej nie odczuwałem potrzeby zwolnienia. Na ostatnim wodopoju ukrytym w drzewach 2 km przed metą zrównałem się z Rysiem. On wybiegał, a ja wbiegałem. Wziąłem kilka łyków wody i pobiegłem dalej trzymając się jakieś 15 sekund za Rysiem. Minęły 4 godziny biegu a mi przed chwilą wybił 41 kilometr. Ostatni kilometr już nigdzie nie goniłem, tylko truchtałem tuż za Rysiem. Grzebię w pamięci i wychodzi mi, że to mój drugi najszybszy maraton w życiu. Ale co ciekawsze - zdecydowanie najprzyjemniejszy. I na pewno najrówniejszy od startu do mety.


Na mecie dostaję od Rysia pamiątkowy medal. Przybiegam trzeci na pięciu finiszerów. Ale medal nie jest za dzisiejszy bieg, tylko generalnie - taki z kolekcji Witunia 2018 dla każdego, kto chociaż raz przebiegnie tutaj maraton. Chwilę później od Bogusława Maciejewskiego dostaję pamiątkowy bidon i buffkę z leśnego maratonu w Kwidzynie, którego jest organizatorem. Ten maraton już był w tym roku, ale w kolejnym trzeba uważnie spojrzeć w kalendarz i zaplanować wyjazd do Kwidzyna. 


Czas na podsumowanie:

Niezmiennie uważam, że KAŻDY, kto biega maratony, albo chce wreszcie na taki dystans się zamierzyć, po prostu MUSI chociaż raz w życiu zjawić się w Wituni. To jest miejsce inne niż wszystkie i mimo, że staram się oddać to w opisach i na zdjęciach, to zawsze będzie tylko mały procent tego, co można przeżyć przyjeżdżając tutaj samemu. 

A okazja ku temu jest niemal co tydzień.
https://www.facebook.com/wituniaweekendmaraton/

Finiszerzy 180 biegu w ramach WWM

1 komentarz:

  1. Też tak uważam.W Wituni przebiegłem 10 cio maraton zimowy.Tylko w Wituni.

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy