- To czego dzisiaj słuchamy?
Neurony w mojej głowie wypuszczają miliony impulsów starając się połączyć mój obecny stan ducha i ciała z melodiami zapisanymi w bibliotece pamięci. Czy lepiej dziś pobiegnę przy czymś co słyszałem setki razy? A może ocalić od niepamięci jakąś starą miłość, która dekady nie gościła w moich uszach? Czy mam nastrój na coldwave, klasyczny artrock, a może coś zupełnie nie w moim stylu? A może ktoś z bliskich mi artystów wydał nową płytę?
Stoję tak i na szczęście nie marznę, bo jest lato. Stukam w komórkę, jeżdżę palcem po Tidalu, czasem coś włączę na kilkanaście sekund i czekam. Wystartować czy nie? Będzie miłość czy wnerwi mnie ta muzyka po 500 metrach?
Mijają minuty, kolejnym sąsiadom mówię dzień dobry, lekko uchylając jeden z nauszników moich najzajebistszych słuchawek świata marki Grado, które pokazały Sennheiserom miejsce w szufladzie. I wreszcie przychodzi ten moment.
This Is My Truth Tell Me Yours
* * *
Zbiegam w dół do małego stawu. Zazwyczaj pierwszy kilometr jest tzw. "setupem", nie pędzę na złamanie karku, ale sprawdzam czy kabelek od Grado dobrze leży, czy nic mnie nie uwiera w bucie, czy aparat ruchu jest sprawny. Najczęściej ten pierwszy kilometr jest najwolniejszy... Zbiegam do stawu i trafiam akurat w fazę innego biegacza o podobnym tempie i zwrocie. Wiszę mu na plecach i nie mam ani ochoty go wyprzedzić, ale też głupio jest biec tuż za nim. W głowie wizualizuję sobie jaka byłaby jego odpowiedź, gdybym zdjął słuchawki i powiedział:
- Hej kolego, jak tak sobie będę wisiał na Twoich plecach, nie dlatego, że korzystam z tunelu powietrznego, ale zupełnie przypadkiem znaleźliśmy się w tym samym miejscu, w tym samym czasie i z tym samym tempem....
No ale nie mówię tego, bo wciąż czasem bywam nieśmiały. W słuchawkach zaczyna się If You Tolerate This Your Children Will Be Next. Potem okazuje się, że poleciałem kilometr w tempie 4:42 min. To jest moje tempo z rekordów na parkrunie, a nie truchciku ze słuchawkami i to dwa dni po dość wyczerpujących 33 km w upale.
Wyprzedzam kolegę i w głowie układam sobie przeprosiny:
- Hej kolego, ja Ciebie wyprzedziłem, bo mnie muzyka poniosła. Naprawdę nie chcę biec w tempie 4:42, zdecydowanie bardziej wolałbym spokojnie 5:30, więc jak za chwilę zwolnię, a Ty mnie zwrotnie wyprzedzisz, to będzie ok. Moja duma nie ucierpi.
Oczywiście tego nie mówię, ale taktycznie zmieniam zbiornik na duży i skręcam na przesmyk. Lekko zwalniam i cieszę się muzyką. Lecę tak kolejne 1,5 kilometra ale na łuku drogi przy "mecie parkruna" odwracam się i kątem oka widzę go jakieś 50 metrów za mną... O cholera! O kurde! - myślę sobie, no i co ja mam robić? Przyspieszam delikatnie, po chwilowym 5:16 wkręcam się ponownie poniżej 5 minut na kilometr.
Kolejny łuk i po raz kolejny odwracam się za siebie. Mój rywal, pewnie kompletnie nieświadomy bodźców, które mi daje, biegnie już jakieś 100-150 metrów dalej. Mija następny kilometr, robię kolejny test obecności rywala i .... NIE MA GO!! Co za przedziwne uczucie ulgi i smutku jednocześnie. Musiał gdzieś skręcić, odbić w swoją stronę, albo po prostu skończyć trening. Wracam na małe bajorko tempem lekko powyżej 5 min/km.
Mogę wrócić do domu kończąc trening na 8 kilometrach, albo zrobić jeszcze dwa kółka i zakończyć go okrągłą, najmniejszą z dwucyfrowych liczb. Wybieram to drugie rozwiązanie. Paradoksalnie biegnę szybko, bo nigdzie się nie spieszę. Ale moja głowa liczy... Wystarczyło jedno krótkie spojrzenie na średnie tempo biegu i świadomość tych pierwszych kilkuset rozruchowym metrów abym poczuł krew...
Mogę wrócić do domu kończąc trening na 8 kilometrach, albo zrobić jeszcze dwa kółka i zakończyć go okrągłą, najmniejszą z dwucyfrowych liczb. Wybieram to drugie rozwiązanie. Paradoksalnie biegnę szybko, bo nigdzie się nie spieszę. Ale moja głowa liczy... Wystarczyło jedno krótkie spojrzenie na średnie tempo biegu i świadomość tych pierwszych kilkuset rozruchowym metrów abym poczuł krew...
Niedawno chwaliłem się najszybszym od 4 lat parkrunem, ale ostatni raz poniżej 50 minut na 10 km to ja zrobiłem 11 listopada 2014 roku w Gdyni! No to cisnę, wyciągam nogę do przodu, ale wciąż staram się nie dyszeć jak lokomotywa, nie iść w trupa... w końcu zawsze zza zakrętu może wyłonić się mój nieświadomy rywal i wtedy trzeba zrobić piękną niezmęczoną minę i biegać z gracją daniela w parku Richmond.
Dobiegam pod dom. Wyłączam endo na 10,8 km. Płyta się jeszcze nie skończyła więc korzystam z ostatnich nut robiąc rozciąganie na schodkach. Stopuję endomondo, dodaję okładkę płyty do treningu i ... no i endomondo się pyta czy dodać na niej nowy rekord na 10 km w 2018 roku! Ależ ty endo jesteś głupie! Każdy wie, że to mój rekord w 2018 roku, ale to jest także mój najlepszy wynik w 2017, 2016 i 2015 roku!! 49 min 58 sek.
* * *
Łamanie rekordów po 4 latach przerwy daje niemal tyle samo frajdy, jak zrobienie tego po raz pierwszy w życiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz