piątek, 6 lipca 2018

King Crimson w Krakowie - 18.06.2018

Siedzę właśnie sam w domu, po raz pierwszy od długiego czasu. Słucham winyla zakupionego tuż przed koncertem: In The Court of the Crimson King. Nie jest to pierwsze wydanie, ale na pewno jest to najlepsza reedycja jaką można wymarzyć. Jedna z najsłynniejszych okładek rocka. Jedna z najważniejszych płyt, która w 1969 roku zmieniła bieg muzyki.


Ten pierwszy akapit, który właśnie napisałem brzmi jak wstęp do mega-laurki. I tak miało być. Koncert, na który wybrałem się do Krakowa, po raz pierwszy w życiu zobaczyć King Crimson na żywo miał być zamknięciem pętli. Miał być ostatnim akordem spełnienia, który włożony razem z całą dyskografią King Crimson do pudełka, pięknie przyozdobiony, zawinięty wstążeczką i odłożony na półkę obok zdjęć własnych dzieci, miał oznajmiać każdemu, kto pyta się mnie "czego słucham", że King Crimson to najważniejszy zespół mojego życia.

Nie byłem na King Crimson w latach 90-tych kiedy Piotr Kaczkowski organizował autobusy do Berlina na trasę płyty Thrak. Wtedy byłem za młody i za biedny. Nie byłem także na kolejnych trasach i kolejnych "wydaniach" King Crimson z coraz większą liczbą basistów/gitarzystów i przede wszystkim perkusistów. Ale ufałem Frippowi, gitarzyście i bezwzględnemu szefowi King Crimson, że to musi być dobre. Bo ktoś kto nagrał w latach 70-tych takie płyty jak (potrafię je zacytować z pamięci obudzony o 3:00 w nocy, potrafię wymienić utwór po utworze, a jak byłem młodszy nawet ich czasy z dokładnością do sekundy):
  • In the Court of the Crimson King
  • In the Wake of Poseidon
  • Lizard
  • Islands
  • Lark's Tongues in Aspic
  • Starless & Bible Black
  • Red

Ktoś taki nie może mnie oszukać. Ktoś taki na pewno jadąc w trasę aby zagrać głównie ten przegenialny materiał z lat 70-tych zrobi to przezajebiście.

* * *

Miałem to wszystko perfekcyjnie ułożone. Rok 2018 jest dla mnie rokiem nie tylko powrotem do formy biegowej, ale także powrotem na trasy koncertowe moich wymierających idoli dzieciństwa i młodości. W lutym Depeche Mode, na początku czerwca Camel, potem King Crimson i wielki finał - sierpniowy Pink Floyd (tak, tak, należę do sekty pt. Roger Waters to Pink Floyd).

Jest środek lutego, wracamy całą rodziną z ferii zimowych w Zakopanem. Dzieciaki na chwilę się przyciszyły i w okolicach wyjazdowych rogatek Częstochowy wchodzę z żoną w dialog. 

- Fajnie, jutro Depeche Mode w Ergo, potem jedziemy na Camela, a 14-tego czerwca King Crimson.
- ALE JAKIE CZTERNASTEGO!? - dziwi się żona
- No 14-tego, pojedziemy do Chojnic do babci, weźmiesz "work from home", a potem skoczymy na koncert i wrócimy w nocy. 
- Tomek KURWA, ale przecież KUPIŁEŚ wycieczkę do Włoch 9-16 czerwca. 
- ...
- ...

Zwolniłem do 70 km/h.
Oparłem się o kierownicę i łzy napłynęły mi do oczu. Ale nie takie w przenośni, ale te prawdziwe. 

- OOOooooooo KURWAAAAAA - i więcej z siebie nie byłem w stanie wydobyć.

No ale jak to? No ale dlaczego nie pomyślałeś? No ale jak do tego doszło?! (Nie wiem) No ale przecież mamy już bilety na samolot, rezerwację domu. No ale czemu nie wpisałeś tego do kalendarza? No ale czemu mi się to nie zsynchronizowało z moim? 

- Nie wiem.... 

* * *

Szczęście w nieszczęściu. King Crimson grają jeszcze jeden ekstra koncert w Krakowie. 18 czerwca. Będę już w Polsce, ale tuż po powrocie z Włoch trzeba będzie odbyć podróż na południe. Grażka w to nie wchodzi, ale szybko znajduję równie wielkiego fana King Crimson jak ja - mojego dobrego kumpla od czasów liceum - Marcina. Ja kupuję nowy bilet jeszcze tej samej nocy po powrocie z Zakopanego. Marcin oznajmia mi następnego poranka "mam też!". Udało się, jak ulga.... pozostało tylko odliczać do 18 czerwca... 

* * *


Kraków jest dziwny. Nie byłem tutaj od ponad 20 lat. Kraków jest gorący, nawet bardziej niż cała Polska w maju i czerwcu 2018. Przez Kraków przechadzają się nietypowe osobowości, niekoniecznie znane. Takie miasto freaków. Mieliśmy jakieś 2 godziny czasu przed koncertem, więc przespacerowaliśmy się po Kazimierzu dwa razy robiąc przystanki na piwo. Dosłownie co kilka minut sprawdzaliśmy czy na pewno mamy bilety i czy czasem nie jest na nich napisane, że po piwie nie wpuszczają. Na ulicach coraz więcej przewijało się osób z okładką Lark's albo Red na piersi.... W końcu rozpoczęliśmy nasz marsz ku sali, marsz, ku muzycznemu idolowi liceum, studiów i dorosłego życia... Marcin kupił dwie koszulki, ja płytę i jedną koszulkę :) 

Na sali jak w filharmonii, wygodne fotele, eleganckie kobiety w pięknych tutaj toaletach, eleganccy mężczyźni – białe koszule, wspaniałe krawaty... ale czy będzie radość? 

Pierwszy utwór. Lark's Tongues in Aspic part 1. Zastygłem w fotelu. I tak jak trzymałem reklamówkę w płytą i koszulką tak siedziałem z ręką zaciśniętą na rączce siatki. Zaraz potem energetyczny Pictures of a City... potem Circus z Lizarda i fragment Bolera z tytułowego utworu tejże płyty. Lekko rozluźniłem uścisk reki na reklamówce, którą trzymałem między nogami. Coś przestało mi się zgadzać. Nie byłem jeszcze w stanie odpowiedzieć sobie co, ale przecież na żywo zawsze brzmi lepiej niż na płycie... Czemu nie tym razem? Czemu zacząłem czuć nosem jakiś szwindel? Na scenie przecież wszystko w porządku. Trzech perkusistów, Levin na basie, Mel Collins na dęciakach, klawiszowiec, Jakszyk śpiewa bardzo w stylu '70, no i sam Fripp, bokiem, po prawej stronie sceny, niemal przede mną (siedziałem w 4 rzędzie po prawo). Ale to wszystko razem zaczęło bardziej brzmieć objazdowym cyrkiem Roberta Frippa niż absolutem karmazynowego króla... 

W przerwie podchodzi do mnie Rober Drozd znany m.in. ze Świata Czytników. W trójkę z Marcinem idziemy na szybkie piwo. 

- Kurde, coś nie tak jest. Dramatycznie mało jest tutaj jazzu, w sensie jazzowej filozofii grania. - mówię - Coś strasznie sztucznie grają. 
- Ale przecież King Crimson to jest taki math-rock - komentuje Robert
Olśniło mnie. Tak właśnie jest. King Crimson stracili to, co niosą na swoim sztandarze od lat 70-tych. King Crimson już nie tworzy chaosu, aby szukać z niego ścieżek wyjścia. King Crimson gra to za co ludzie płacą!! Kurwa eureka!!!

King Crimson nie zaprosił mnie na obcowanie ze sztuką. King Crimson ściągnął mnie do Krakowa na shopping! Kupiłem płytę za stówkę, koszulkę za stówkę i bilet za trzy stówki! GENIALNE! 



Tuż po koncercie na liście dyskusyjnej o muzyce napisałem coś takiego:

Przespałem się, pobiegałem, posłuchałem innych płyt, zrelaksowałem głowę i.... wciąż mi się ten koncert King Crimson nie podobał. Tzn. podobał mi się do pewnego momentu, kiedy zdałem sobie sprawę, że jestem zwyczajnie oszukiwany. Podobało mi się Larks Tongues in Aspic, podobało mi się Peace, potem Pictures of a City... a potem coś zaczęło się psuć. I nie chodzi o setlistę, bo nawet jakby zagrali Epitaph czy tytułowy z jedynki to i tak nie byłoby lepiej.

Fripp określał swój zespół dawno temu jako forma, która tworzy chaos a potem szuka z niego dróg wyjścia. I tak to brzmi na płytach i koncertach z lat 70-tych. Potem było już bardzo różnie... ale wydawało mi się, że to problem jest we mnie, że nie lubię Belewa etc.

I kiedy Robert Drozd przyrównał ich muzykę do math rocka doszło do mnie, że cały ten King Crimson przez ostatnie lata to wielkie oszustwo. Z improwizującego i poszukującego Frippa nie zostało nic. Jest dziadek w gajerku, który myśli, że jak się ładnie ubrał i pozuje z innymi muzykami równie ładnie ubranymi to go wpuszczą na każdy bankiet i będą się zachwycać. Co więcej nawet te odtwórcze formy można zagrać na zupełnie innych (lepszych!) emocjach, zamiast nawalać trzema perkusjami.

Jestem psychicznie poraniony po tym koncercie. Na moje własne życzenie i za moje pieniądze rozpadł się jeden z największych pomników, jaki sobie tworzyłem.

Starless z płyty jest 100000 razy lepszy niż ten na żywo. Wracając z Krakowa we wtorek rano puściliśmy sobie w aucie z Marcinem właśnie Starless, wysłuchaliśmy w ciszy i skupieniu i stwierdziliśmy wspólnie, że ten na żywo był całkowicie pozbawiony emocjonalnego balansu jaki niesie ta kompozycja wszech czasów.

King Crimson KOMPLETNIE nie potrafił grać ciszą, a to (poza szukaniem ścieżek wyjścia z chaosu) kolejne sztandarowe hasło Frippa.

Ten koncert był naprawdę gorszy niż Senegal - Polska.
Dziś, po ochłonięciu nie oceniam tego koncertu już tak ostro. Może za krótko biegałem dookoła Wawelu rano następnego dnia :) Dziś mam wrażenie, że po prostu za mocno napompowałem balon. A gdyby ten zespół nie nazywał się King Crimson tylko The Australian King Crimson feat. Robert Fripp to mógłby to być nawet jeden z koncertów życia. Jak zwykle fundamentem do oceny staje się kontekst. Ja chciałem zobaczyć poszukujący progresywny band a zobaczyłem cyrk grający tak jak publiczność zaklaszcze (portfelem). Inni chcieli zobaczyć cyrk nazywany kiedyś poszukującym progresywnym bandem i zobaczyli to samo co ja. Różnica w ocenie wynika wyłącznie z oczekiwań...

Kończę ten wpis głębokim oczekiwaniem, że za dokładnie miesiąc o tej samej porze będę po koncercie życia Rogera Watersa :) Pompujemy :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy