niedziela, 3 czerwca 2018

Camel - Warszawa, Progresja, 2.06.2018


Muzyka w połowie to nuty, które ją tworzą, a w drugiej połowie to kontekst, w którym tych nut doświadczamy. Kilkadziesiąt minut temu wyszedłem z koncertu zespołu Camel w warszawskiej Progresji. Jestem oczarowany, zbieram szczękę z podłogi, albo po prostu jestem szczęśliwy, że byłem o tej porze w tym miejscu, że nie zdecydowałem inaczej, że nie odpuściłem tego koncertu tłumacząc to odległością, brakiem czasu czy innymi wymówkami...


Kontekst nr 1
Przy Motławie w Gdańsku jest sklepik z kasetami. Jest rok 1991, a może wczesna zima 1992. Razem z Adasiem, moim najlepszym przyjacielem z czasów liceum idziemy po szkole wydać kilka złotych na kasety zamiast na drożdżówki i piwo (te czasy jeszcze przyjdą). Kupuję na kasecie-piracie marki Elbo płytę Moonmadness nieznanego mi jeszcze wtedy zespołu Camel. Nie rozstaję się z tą kasetą przez kolejne tygodnie...

Kontekst nr 2 
W 1994 roku dostaję od Mamy w ramach rozdawania niepotrzebnych sprzętów z pracy - maszynę do pisania. Wtedy tworzę kartkę, datowaną właśnie na 1994 rok pt. "Top 10 płyt mojego życia". Znalazłem tę kartkę kilka miesięcy temu podczas wizyty w domu rodzinnym w Łęgowie. Nr 9 na liście - Camel - Moonmadness.



Kontekst nr 3
Rok 1997, kwiecień, jadę po raz pierwszy w życiu na koncert. Rodzice nie puścili mnie rok wcześniej na Hammilla do Bydgoszczy... a raczej nie śmiałem zapytać czy mógłbym. W 1997 roku nie jestem już nie licealistą, a studentem Politechniki, właśnie skończyłem 20 lat. Co prawda nie mam swoich własnych finansów, ale ubłagałem rodziców na bilet dla mnie i mojej sympatii. Jedziemy po raz pierwszy na koncert. Do tego do Warszawy, do Sali Kongresowej. Tuż za mną siedzą panowie Weiss i Królikowski czyli bogowie Tylko Rocka. Camel gra trasę Harbour of Tears. Koncert jest magiczny. Nie wiem czy dlatego, że to mój pierwszy koncert w życiu i takie po prostu są koncerty, czy to był wyjątkowy koncert. Tego się nie dowiem. Ale pamiętam, jak następnego dnia szedłem prosto z peronu PKP nad ranem na wykłady z fizyki na politechnice i mówiłem do siebie na głos "Byłem na koncercie Camela!". Cały świat był mój. Właśnie znalazłem do niego klucz. No i zdobyłem autografy.



Kontekst nr 4
Bydgoszcz 2000. To jest temat przewidziany przeze mnie do kącika koncertów mojego życia. Jechaliśmy tam w trójkę z Gdańska do Bydgoszczy Lanosem z wypożyczalni. Kiedyś opiszę tę podróż, bo jest warta tego tak samo jak moje wyprawy na Łemkowynę :) To była połowa września, ale Bydgoszcz zalewał skwar. W Hali Astorii wychodziły z nas siódme poty, a Andy Latimer i Camel zagrali dokładnie tak, jak obliguje ich do tego nazwa. Jak wielbłądy kroczące po pustyni. Ten koncert był jeszcze lepszy niż ten warszawski...

Kontekst nr 5 
Ostatnia audycja Tomka Beksińskiego kończy się tytułowym utworem Camela z płyty Stationary Treveller. Ta piosenka, ta płyta to święty Graal muzyki.  Pół roku temu odnaleziony w Portugalii. Temat na całkowicie osobny wpis o tym jak może powstać tak genialna poza-ramowa płyta.


Kontekst nr 6

Jest tok 2018. Minęło 21 lat od mojego pierwszego koncertu Camela. Kupuję bilety od razu kiedy można, w lutym bookuję hotel, wyruszamy z żoną samochodem z kilkugodzinnym zapasem. Dzieci zostają w domu pod bardzo dobrą opieką. Wszystko jest ok. Nic nie przeszkadza z tyłu głowy. Spotykamy przed koncertem starego znajomego z grupy dyskusyjnej o muzyce. Wchodzimy do warszawskiej Progresji, kupujemy po piwie, bo nie musimy zaraz po koncercie wracać do domu... Jest gorąco jak na Saharze. Wszystko się ze sobą odpowiednio komponuje... Camel wchodzi na scenę i po intro (Aristillus) rozpoczyna na żywo płytę Moonmadness...



* * *



I jak inaczej, niż przez kontekst mam ocenić miejsce i czas, w którym się znalazłem? To był najlepszy koncert mojego życia. Tak uważam! Przez pierwsze 40 minut, kiedy został odegrany cały album Moonmadness żyłem każdą pojedynczą nutą, każdym uderzeniem perkusji i dotknięciem strun gitary przez Latimera. Przetańczyłem tę płytę w głowie i trochę w sferze fizycznej. Damian, którego spotkaliśmy przed koncertem powiedział, że to bardzo intymna płyta. Mi stolica kompletnie nie przeszkadzała w jej odbiorze. Byłem tylko ja i Moonmadness. Płyta z mojego Top10 ever grana na żywo. Żyłem każdym dźwiękiem, niemal spowalniałem ją, aby trwała dłużej. Od Song within a Song aż po ostatnie takty Lunar Sea. 



Po pierwszej części koncertu Camel zarządził przerwę. Zupełnie jak 21 lat temu w Kongresowej. Wtedy płytą wieczoru była Harbour of Tears rozpoczęta z towarzyszeniem Emilii Derkowskiej z Quidam.  Dziś było odwrotnie. Najpierw płyta wieczoru - czyli Moonmadness, a potem wszystko co najlepsze czyli: Ice i Hymn to Her, fragmenty Dust & Dreams i Harbour of Tears, oraz wielki finał - Lady Fantasy z płyty Mirage

Trzeci raz na Camelu i trzeci raz Lady Fantasy na bis. Inaczej być nie może. W innym miejscu dziś być mnie nie mogło... Bo w innym miejscu o tej porze straciłbym coś, co będę wspominał do końca życia. Coś, co naprawdę może się już nie potworzyć


PS. Progresja ustawiła dźwięk tak, że od dawna nie słyszałem tak dobrze nagłośnionego koncertu. Depeche Mode to była jednak kupa dźwiękowa. A o Sisters of Mercy w lepiej nie wspominać.

2 komentarze:

  1. Po tym wpisie kolejny już raz w moim życiu żałuję, że nie poznałem jakiegoś wykonawcy wcześniej. Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  2. Koncert rewelacja też byłem, i wstyd przyznać był to mój pierwszy koncert CAMEL a z muzyką wielbłądzią jestem z pan brat od wielu lat. W moim top ten jest na najwyższym podium Harbour ot tears móc usłyszeć chociaż jeden utwór z tego albumu świetna sprawa. W kwestii nagłośnienia to trzeba przyznać Progresja dała radę było wyśmienicie.

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy