środa, 27 czerwca 2018

Been there, done that


 Jest takie słynne ironicznie powiedzenie, rozpropagowane na wykopie:

- Jaki jest najlepszy sposób na zdobycie dziewczyny?
- Przede wszystkim nie bądź brzydki!

Bardzo łatwo jest sparafrazować je w kontekście biegania:

- Jaki jest najlepszy sposób aby pokochać bieganie?
- Przede wszystkim nie bądź gruby!

I to mógłby być koniec tego wpisu. Taka jest prawda. Wiele osób, moich bliskich znajomych, miało spory problem ze zrozumieniem dlaczego nie chcę zacząć biegać z przyjemnością kiedy moja waga szybowała ponad 120 kg (jesienią ubiegłego roku). Przecież moje biegowe CV powinno robić ze mnie uśmiechniętego biegacza, dla którego trening to chleb powszedni, zaś dzień bez biegania to dzień zły. Ale tak to nie działa. Bieganie z trzema zgrzewkami wody 6x1,5 litra nie sprawia żadnej przyjemności. Nie można pokochać biegania będąc gruby. Można biegać jedynie jako akt desperacji, można biegać napędzany wiarą, że z czasem będzie lepiej, że trzeba przeczekać. Można biegać wieczorami, kiedy jest ciemno, gdy nikt nie zobaczy jak trzęsie się twoje ciało pod teoretycznie najluźniejszą koszulką znalezioną w szafie. Można posuwać się do przodu, raz truchtając, raz idąc, przecierać pot z czoła i odliczać wstydliwe kilometry... 8:30, 8:15, 7:59 ... wow, złamane 8.... 

I wtedy właśnie ratuje mnie jedno zdanie: "been there, done that". Już tu kiedyś byłem, już to robiłem... 

W jednym ze swoich wpisów ostatnio użył tego powiedzenia Poranny Biegacz. W jego wypadku chodziło o wylewanie potów na treningu, o robienie znienawidzonych podbiegów, interwałów czy też o totalne treningowe wyczerpanie. Właśnie po to, aby na najważniejszych zawodach powiedzieć sobie: byłem już tutaj, robiłem to. I nie dać się zaskoczyć kopniakiem w brzuch w trakcie wdechu. Napisałem wtedy w komentarzu, że któregoś dnia rozszerzę to powiedzenie o swoją interpretację.

Pół roku temu ten kopniak w brzuch funduję sobie sam. Przestaję kochać bieganie bo robię się za gruby. I mam do wyboru: albo powiedzieć sobie, że chodzenie też jest fajne (a potem siedzenie na kanapie) albo wypowiedzieć kwestię been there, done that i przypomnieć sobie jak 6 lat temu po raz pierwszy w moim życiu 30+ kupuję dresy Puma, dla kurażu namawiam Kamila na wspólne 2-3 kółka dokoła zbiornika, a ten przy pierwszej wierzbie za zakrętem zaczyna krążyć wokół mnie jak księżyc, bo ja po 300 metrach mogę już tylko... iść lub pełzać

Dziś zaliczyliśmy świetny wspólny trening. Całkowicie przypadkowy. Wyszedłem z domu i po 100 metrach z poprzecznej uliczki wylatuje Kamil

- Kończysz?
- Nie, mam dopiero 4 km
- No to po ch** wziąłem słuchawki?

Słuchawki zostawiłem pod domem. Pobiegliśmy razem zwiedzać osiedle. I nawet namówiliśmy się na zrobienie serii podbiegów na ścieżce przy szkole (co samodzielnie nie udało mi się jeszcze nigdy). Potem polecieliśmy kilka kółek dookoła zbiornika w tempie ~5:20 min/km konwersując z całkowicie spokojnym oddechem. Kiedy po 10 km wspólnego biegu minęliśmy tę słynną, wspomnianą wierzbę, przy której pierwszy raz w życiu umarłem, a Kamil zaczął udawać księżyc powiedziałem, że może wspomnę o tym dziś na blogu...

- ZNOWU?! 

Tak, znowu. Been there, done that. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy