Zanim przejdę do głównego wątku tego wpisu na początku słowo o ostatnim Parkrunie, a dokładnie o braku relacji z tego biegu....
Było to tak:
- Parkrun był w Sylwestra.
- Sylwester był w sobotę.
- Przed sobotą był piątek.
- Pamiętam, że byłem na tym biegu, biegłem tradycyjnie z córką na końcu, łapaliśmy pokemony i gadaliśmy z Kamilem i Karolem.
- Kiedy po Parkrunie przeszło mi przez głowę aby napisać krótką relację zostałem natychmiast sprowadzony na ziemię słowami: "Jak teraz zaczniesz pisać bloga, to bierzemy rozwód. O 16:00 przychodzą goście! Leć do Biedronki na zakupy!!"
- Potem był Sylwester.
- Potem był Nowy Rok.
- Potem kiedy wyzdrowiałem z powodu Sylwestra i Nowego Roku okazało się albo zatrułem się czymś więcej niż tym co tradycyjnie, albo przypętała się jakaś grypa żołądkowa
- Dzisiaj rano poczułem się już względnie lepiej i nawet Dominik wyciągnął mnie na bieganie na Bursztynową Górę po kolana w śniegu...
- Ale z Pakruna z ubiegłego tygodnia nie pamiętam kompletnie nic....
- Ze zdjęcia jednak wnioskuję, że było jesiennie, bezśnieżnie i kompletnie inaczej niż będzie jutro :)
- Nie piję ani kropli aż do 40-tki!! Tak postanowiłem!
* * *
W Trzech Króli kilka lat temu pobiegliśmy z Dominikiem i Michałem pierwszy raz w życiu treningowy dystans ultra. Z Gdańska do Gdyni lasami i powrót promenadą. Tamten bieg był tak naprawdę pierwszym ziarenkiem, które wykiełkowało w pomysł biegu dookoła Trójmiasta - Tricity Ultra.
Od kilku dni Dominik rysował trasy i namawiał nas na uczczenie tej rocznicy jakimś fajnym zimowym ultra. Ale... ale... pojawiły się pierwsze "ale".
Ale mnie nie będzie w Trójmieście w długi weekend - napisał Stasiu
Ja będę punktualnie, albo wcale - napisał Michał - Ale nie czekajcie na mnie
Ale ja ledwo żyję, dopiero zacząłem stać na nogach po chorobie - napisałem ja.
Dystans zaczął się skracać. Z ultra do maratonu. Z maratonu do półmaratonu. Z półmaratonu do wyjścia aby pogadać i potruchtać po okolicy...
Spotkaliśmy się z Dominikiem o 8:00. Śniegu wszędzie do połowy łydki i prószy dalej. Do plecaka spakowałem termos z ciepłą herbatą i batonika. Po pierwszych kilkuset metrach miałem uczucie, że męczy mnie samo chodzenie w sypkim śniegu. Próba podbiegania łączyła się z zadyszką i uczuciem nudności. Obraliśmy kierunek na zachód, w stronę Kolbud...
Biorąc pod uwagę, że przez ostatnie 5 dni nowego roku zjadłem łącznie (!!) 3-4 kanapki z białym serem oraz kilka talerzy zupy warzywnej jedzonej na raty po ćwierć talerza... toczyłem się za Dominikiem nie tyle na rezerwie, a na całkowicie pustym baku. Z drugiej strony taka wymuszona głodówka na start Nowego Roku to idealny prezent jaki życie mogło mi dać :) Ze skurczonym żołądkiem łatwiej wejść w cykl racjonalnego odżywiania...
Po dwóch kilometrach w głowie miałem wyłącznie myśli o powrocie do domu i legnięciu w łóżku na kolejne godziny. Ale walczyłem, ciągnąłem, maszerowałem przez te zaspy i podbiegałem kiedy tylko mogłem. Tak naprawdę ciągnęły mnie tylko dwie rzeczy:
- Konieczność ustalenia polityki zagranicznej i wewnętrznej kraju w trakcie dyskusji z Dominikiem
- Przestroga, że poddawanie się wchodzi w krew ;)
Przy jeziorze zrobiliśmy drugi przystanek na łyka ciepłej herbatki z termosu i kawałek czekolady. W kierunku domu wybraliśmy leśny, dziewiczy szlak zielony.
Marsz na przemian z próbami podbiegania i tak kończył się tempem w okolicach 10 min/km.
Całość zamknęła się liczbą 19 kilometrów w imponującym czasie trochę ponad 3h (bez wyłączania endo na postojach).
Śnieg pada cały czas i nie wygląda jakby chciał przestać. Trzeba korzystać z niego ile się da i wyhasać jak Michał rok temu po zaspach. Może uda się za kilka dni powtórzyć taką wycieczkę w komplecie? Takiej zabawy nigdy za dużo...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz