Wczoraj pisałem, ze nie mogę się doczekać aż będę miał 40 lat, puszczę Piano Man z winyla i będę siedział w fotelu sącząc kieliszek wina. Listonosz dotarł dość szybko (Poczta Polska wyprzedziła Inpost!). Co prawda nie mam jeszcze 40 lat, ani nie otworzyłem butelki wina, ale Piano Man zakręcił się na moim gramofonie...
W kąciku biegowego melomana stosuję jednak pewną zasadę - piszę wyłącznie o płytach, przy których biegam, a uwierzcie mi - to nie jest tak, że biega mi się dobrze przy każdej muzyce. Czasem kompletnie nie potrafię trafić w klimat i skaczę po wykonawcach, albo całkowicie daruje sobie słuchanie. Ale Billy Joel póki co nie należy do tej grupy :)
Wyszedłem o 21:30. Jeszcze kilka dni temu przeczekałbym do 22:00 i stwierdził, że jest za późno. Ale dziś było inaczej. Szybka decyzja, szybkie wyjście, szybki wybór płyty na Tidalu i tradycyjnie wolny truchcik nad bajorko :)
Piano Man to drugi album Joela wydany w 1973 roku. Tutaj właśnie jest ten największy i chyba najsłynniejszy utwór jaki kiedykolwiek skomponował - tytułowa, pompatyczna ballada w stylu Boba Dylana...
Ale ten album to nie tylko Piano Man, to bardzo spójny album balansujący nastrojem pomiędzy poetyką Dylana, entuzjazmem wczesnego Springsteena i nudziarstwem Elton Johna wypełniony klasycyzującym i jazzującym fortepianem. I nawet to country w Travellin Prayer mi nie przeszkadza. :)
Na koniec hermetyczna perełka dla prog-fanów: kończący album ponad 7-minutowy Captain Jack ma w sobie oczywiście bardzo dużo z klimatu Dylana, ale przejście między zwrotką a refrenem nie dawało mi spokoju od niedzieli. Coś mi przypominało i nie potrafiłem skojarzyć co. Dziś w dosłownie ostatniej minucie biegu otworzył mi się umysł i usłyszałem wreszcie dokładnie te same kilka sekund uniesienia z Vision of Angeles - Genesis :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz