Jeżeli kiedykolwiek, ktokolwiek zadałby mi pytanie: jaki jest twój ulubiony zespół/muzyk? - odpowiedź była by prosta: Peter Hammill. O momentu kiedy na przełomie lat 80/90 usłyszałem w jednej z audycji Tomka Beksińskiego godzinę z muzyką Hammilla jestem fanem, wyznawcą i apostołem wszystkiego czego swoją ręką dotknął Peter Hammill.
Nie chcę się bawić w Wikipedię i opisywać historii Petera Hammilla i grupy Van Der Graaf Generator. Z drugiej strony mamy Spotify czy Youtube i każdy może sam posłuchać także muzyki. Streszczę to dosłownie w kilku słowach: rock progresywny, najgenialniejszy wokalista wszechczasów, poeta rocka z kilkudziesięcioma płytami w dorobku.
O swoim emocjonalnym spojrzeniu na tę muzykę pisałem już przy okazji recenzji płyty World Record.
Rok temu zrobiłem przebieżkę z wszystkimi płytami The Beatles, jedna po drugiej. Przyznam, że było to trochę monotonne i z wielką ulgą skończyłem ten maraton przy Let It Be. Nie chcę powtórzyć tego błędu i narzucić sobie tak restrykcyjnych warunków tym razem. Nie będę słuchał wyłącznie Hammilla, ale po prostu od czasu do czasu wrzucę płytę Mistrza do playera i napisze o niej parę zdań. Mam świadomość, że to będzie to jeden z najmniej poczytnych cykli na moim blogu, ale trudno. To mój prywatny hołd dla Petera Hammilla i jego muzyki. Musze to spisać póki jeszcze pamiętam, a za kilka lat będę mógł wrócić do tych wpisów z przyjemnością.
Kupiłem tę płytę mniej więcej 20 lata temu na Jarmarku Dominikańskim. Może właśnie z tego powodu kojarzy mi się z gęstą i gorącą atmosferą przełomu gdańskiego lipca i sierpnia. Kiedy biegałem z nią wczoraj wieczorem poczułem w nozdrzach początek lata. Mamy początek maja, wiec trochę jeszcze za wcześnie mówić o wakacjach i lecie, ale z drugiej strony, czemu nie korzystać z takich chwil?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz