sobota, 1 czerwca 2019

First time is a charm - czyli pierwsze ultra w tym roku


Kiedy nie potrafię wysłowić emocji podpytuję się googla. Dziś pobiegłem pierwszy raz ultra w tym roku. Ultra - czyli bieg powyżej 50 kilometrów. Niewiele ponad, bo 53 km, ale tak miało być. Miał to być ostatni lekko dłuższy test przed Rzeźnikiem, próba nie-oddalenia-się-na-więcej-niż-100-metrów od Dominika i przede wszystkim super przyjemnie spędzona połowa soboty. Z najlepszym z najlepszych gronie.

To moje pierwsze ultra w tym roku, ale też i pierwsze w życiu kiedy ważę poniżej 90 kg. A po biegu i uzupełnieniu płynów waga pokazała 81,7 kg. Kiedy nie wiem co powiedzieć podpowiada mi google.



Pierwszy raz ma w sobie urok, pierwszy raz jest zawsze wyjątkowy, pierwszy raz.... nie... nie jest pomyłką.


* * *

Pierwsze ultra w życiu pobiegłem 5 i pół roku temu. To była epicka wyprawa z Michałem i Dominikiem. 66 kilometrów, trzy miasta, las i morze. Zdjęcie pod Błyskawicą i wegetariański obiad. 

Dziś był ten drugi pierwszy raz. Po kilku latach każdy z nas jest w trochę innym miejscu niż był 5 lat temu, ale wspólna wyprawa trasą, która stała się zaczątkiem biegu Tricity Ultra zapowiadała się naprawdę ekscytująco. Mieliśmy nawet przez chwilę fantazję, aby pobiec dokładnie tę trasę, ale nie chciałem tego robić dziś, kiedy kilkadziesiąt kilometrów na północ jest rozgrywany nowy, mega fascynująco zapowiadający się bieg na Pomorzu - Piekło Północy. W tym roku jeszcze nie mogłem pociągnąć całego dystansu, ale za rok... chyba nic mnie nie powstrzyma. 

Wracając do dzisiejszego dnia. Nie będę pisał z uwzględnieniem chronologii, ale wspomnę kilka elementów, które być może zapamiętam dłużej niż do jutra:

  • Piwo w czeskiej knajpie w "uzdrowisku" Sopot. Po przebiegnięciu 53 km smakuje absolutnie rewelacyjnie. Słońce, Sopot i trójka ~40-latów w przepoconych koszulkach. Wszystkie panny nasze! ;)
  • Pchanie Volvo. W miejscu gdzie Sopot łączy się z Gdynią i gdzie zawsze robimy sobie zdjęcie - tym razem pchaliśmy Panu Volvo, bo zablokowała mu się skrzynia na jedynce. 
  • Mijanki z rowerzystami, wspólne zdjęcie na Łysej Górze tuż ponad startem Poniewierki
  • Dwie zamknięte stacje benzynowe w Wielkim Kacku w momencie kiedy były nam bardzo potrzebne i 2 kilometrowy sprint na Shella pod górkę :)
  • Żabka w Oliwie - absolutny klasyk każdej wyprawy. Ta Żabka jest z nami od zawsze, jest jak oaza po przeprawie przez pustynię. Ale dzięki niej można biegać po TPK bez plecaka.
  • Ciastko na promenadzie w Gdyni. Po 44 km zorientowałem się, że biegnę na jednym "Góralku" zakupionym we wspomnianej wyżej Żabce i espresso na Shellu. 6 zł za jedno ciastko, ale uratowało mi życie, było warte 10x tyle :)
  • Rozmowy o sprężynie w kolanach. Poranny Biegacz może czuć nasz oddech na plecach, bo ja te nasze rozmowy o sprężynie poddaję pod nasze akademickie dyskusje i rozbieramy je na czynniki pierwsze. A 53 km to dość dużo czasu aby przetestować wszelkie techniki. 
  • A co to k**** jest takie białe?! MGŁA?! Nieeee, ktoś chyba jakąś folię rozłożył.... I po dłuższej chwili zastanowienia: Panowie, to przecież dach Opery Leśnej! :)

To było moje pierwsze ultra od kiedy ważę sub90. Oczywiście ultra towarzyskie, po prostu dłuższy bieg z przerwami i całym spektrum tempa i terenu po jakim biegliśmy. Trochę lasu, trochę miasta i trochę plaży. Trochę pod górkę i trochę z górki, trochę po asfalcie, po leśnych ścieżkach i po morskim piasku.

I nie było żadnego kryzysu. Nie było odliczania do końca, telefonów do żony i łamania własnego psyche. Była czysta przyjemność.

Gdybym zadał sobie dziś pytanie, co jest najważniejsze do tego, aby osiągnąć przyjemność z biegania odpowiedź byłaby słynnym cytatem: "Trening, trening, trening"














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy