Zdjęcie pod Błyskawicą - bezcenne. Tym bardziej, że aby je zdobyć, trzeba było przebiec 34 km i zachować siły na powrót. Ale zanim tam dotarliśmy, ponad miesiąc temu, przy okazji któregoś z biegów morsa, padł pomysł na bieg TriCity Ultra. Bieg, który obejmie swoim szlakiem najpiękniejsze i najciekawsze zakątki naszej trójmiejskim metropolii. Mam tutaj na myśli takie miejsca jak: ulica Długa i pomnik Neptuna, Europejskie Centrum Solidarności, PGE Arena, nadmorska promenada z molo w Sopocie, Gdyński klif, Skwer Kościuszki z Błyskawicą i Darem Pomorza oraz powrót urokliwymi ścieżkami Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Taka pętla może liczyć i z 80-90 km. Planujemy ją pobiec któregoś pięknego wiosennego dnia. Ostatnimi tygodniami "badamy" fragmenty tej trasy robiąc po 20-30 km i wybierając i oceniając najodpowiedniejsze ścieżki. A dzisiaj miała miejsce próba generalna do naszego ultra. Postanowiliśmy wybrać się do Gdyni Trójmiejskim Parkiem Krajobrazowym i wrócić przez Gdyński klif a następnie jak najszybszą drogą do domu. Mieliśmy zobaczyć jak to jest przekroczyć 60 km.
Trzech Króli wydawało nam się dobrym terminem. Wiedzieliśmy, że to będzie długi, całodzienny bieg, i strasznie żal było go poświęcać na egoistyczne bieganie zamiast spędzić go z naszymi dziećmi. Tym bardziej, że dzień okazał się super ciepły i słoneczny. Sorry dzieci, sorry żony, odpracujemy to. To nie są puste słowa. Naprawdę kilka razy biegnąć fajną nową leśną ścieżką myślałem, że dla pełni szczęścia powinienem spacerować tutaj z córkami za ręce. Ale z drugiej strony taki Kuryło... on zostawił wszystkich na rok i pobiegł dookoła świata.
Obudziłem się o 7:00. Po ciemku. Spakowałem przygotowane dzień wcześniej rzeczy do plecaka. Wciągnąłem szybko kilka małych kromek żytniego chleba z własnoręcznie przygotowanym hummusem i wybiegłem przed blok, gdzie czekał już na mnie Dominik. Ruszyliśmy o wschodzie słońca. Niczym zdobywcy dzikiego zachodu. Po 4 km połączyliśmy siły z Michałem i docelową trójką wbiegliśmy w lasy poligonu. Drużyna Pierścienia. Liga Znaczkowa. The Bad, The Good & The Ugly.
Po 16 km wbiegliśmy na Oliwski Pachołek. Tu urządziliśmy nasz pierwszy bufet. Trochę czekolady i coś do picia.
Po kilku minutach postoju ruszyliśmy dalej. Kolejne 16 km to najprzyjemniejszy fragment trasy. Dzień był młody. Słońce przebijało się przez drzewa, a my trochę na ślepo, trochę na wyczucie, trochę na (raz działającą, a raz nie) mapę w komórce staraliśmy się biec w kierunku Witomina. Nagle wyrósł przed nami płot i nie byliśmy w stanie pokonać drogi. Michał stwierdził: "To przecież Obwodnica". Dominik: "Nie to Wielkopolska" a ja przekonywałem wszystkich, że to jest Sopocka, i że wszystko jest OK. Dobiegliśmy wzdłuż tej drogi do wiaduktu kolejowego i po torach przedostaliśmy się na drugą stronę.
"Hmmmm Panowie.... to JEST obwodnica. I CO my tu robimy?" - skonstatowałem.
Tym sposobem wydłużyliśmy nasz bieg o kilka kilometrów. Choć z drugiej strony przebiegliśmy ekstatyczne 2 km linią lasu przy torach do Karwin. Ekstatyczne, bo był to ten moment, kiedy endorfiny najsilniej działają a zmęczenia jeszcze nie czuć. Euforia biegacza.
Złapaliśmy trochę słońca i z Karwin pobiegliśmy leśnym skrótem do Witomina. Stamtąd prosto w dół do centrum Gdyni. Na 35-tym kilometrze postanowiliśmy się posilić. Green Way to praktycznie jedyne rozsądne miejsce do porządnego posilenia się przed drugą połówką naszego ULTRA. Ale... okazało się, że jest 11:40, a Green Way będzie otwarty od 12:00. Pozostało nam więc 20 minut biegania po Gdyni. Zbiegliśmy Świętojańską w dół, skręciliśmy na Skwer Kościuszki, cyknęliśmy fotki przy Błyskawicy, wpadliśmy na pączka (kupiliśmy trzy, Michał zjadł dwa, Dominik żadnego, a ja jednego) i potruchtaliśmy ponownie w górę Świętojańskiej.
39 kilometr i pierwszy porządny posiłek. Dwa gulasze sojowe, extra zupa dla Dominika co nie jadł pączka i kotlety sojowe dla mnie. Nie ma drugiego miejsca, gdzie tak smacznie, zdrowo i za nie więcej niż 10 PLN można się najeść w trakcie biegu ultra.
Po posiłku i 30 minutowej przerwie zbiegliśmy do Bulwaru Nadmorskiego. Ja fragment tej trasy między Gdynią a Sopotem (górną linią klifu), mimo iż w Trójmieście (i okolicach) mieszkam całe życie, pokonywałem pierwszy raz. Wbiegając i zbiegając po zboczach można mieć namiastkę biegu górskiego. Chyba :) Bo w prawdziwym biegu górskim jeszcze nie biegłem.
Nawet nie zauważyliśmy jak pokonaliśmy maraton. Ale niestety do domu wcale nie było blisko. Biegnąc promenadą przez Sopot zaczęliśmy głownie skupiać się na omijaniu spacerowiczów. Nie chcieliśmy wbiegać na ścieżkę rowerową - w końcu biegacz to nie rowerzysta. Mimo to widzieliśmy sporo bulwarowych biegaczy, którzy bez skrępowania sunęli po miejscu wyznaczonym dla rowerzystów. Kusiło, ale odpowiedzialność społeczna i dobre wychowanie :-) nie pozwalało nam tak zrobić i uprawialiśmy slalom między pieszymi. I wtedy tak naprawdę zaczęło nam się dłużyć. Poczułem zmęczenie. Mieliśmy zaliczone już ponad 50 km i gdyby ktoś podjechał pode mnie samochodem i krzyknął: "Tomek, wsiadaj, zawiozę Cię do domu, bo akurat tam jadę" - nie wahałbym się ani sekundy.
54 km za nami, jesteśmy na półmetku biegu morsa. Każdy z nas wie, że zostało trochę ponad 12 km do domu. Nie wiemy tylko, czy bieg po dobrze znanej i obieganej trasie będzie łatwiejszy czy trudniejszy. Dominik stwierdził, że będzie łatwiej, bo to tylko "powrót z biegu morsa". Ja nie byłem taki pewny... "Zarzuć jakiś temat" - usłyszałem. "Mam zarzucić jakiś temat? Dobra!..." - odpowiedziałem.... I na tym skończyliśmy rozmowę.
Słońce wisiało nad horyzontem całkiem nisko. Zrobiło się o kilka stopni zimniej. Zaczęło wiać, albo wiatr po prostu stał się odczuwalny. Ulica Hallera, Politechnika Gdańska, Sobieskiego pod górkę. Przy Schuberta oddzieliliśmy się od Michała, który poleciał najszybszą drogą do siebie. Wcześniej zrobiliśmy sobie ostatnie zdjęcie.
To, o ile nikt nie kryje własnych sekretów, pierwsze wykonane zdjęcie tych powyższych Panów jako ultrasów. Właśnie przekręciliśmy licznik na 60. Entuzjazm na twarzach niewiarygodny.
"Myślę tylko o tym aby jak najszybciej być w domu" - powiedział Dominik. Równie dobrze mógłby powiedzieć: "Woda jest mokra, a ogień gorący". Są po prostu rzeczy, które się wie, których nie trzeba wypowiadać aby uzasadniać. Ale tak naprawdę, czuliśmy chyba trochę respektu przed Łostowicką. Ostatni podbieg. 63-ci kilometr pod górkę. Na jej szczycie wszystko jakby minęło. Robiło się ciemno, ale w powietrzu czułem zapach domu i wiedziałem, że na drodze do niego nie czai się żaden podbieg. 65-ty kilometr pobiegliśmy najszybciej od 1,5h. Dominik pruł do przodu, a ja za nim powtarzając w głowie za Scottem Jurkiem słowa o "niewyobrażalnych pokładach siły i spokoju". Uwalniałem ją. Gdyby do domu zawsze był 1 kilometr biegłbym go z tą samą siłą i spokojem nawet 100 razy.
Doszedłem dziś do pierwszej granicy biegów ultra. Kilometr przed domem. Żona mnie zabije, a dzieci znienawidzą. Ale naprawdę chciałbym sprawdzić do jest dalej. Gdzie jest granica, której nie będę mógł przekroczyć. Na którym kilometrze po prostu usiądę, wyciągnę telefon i będę błagał o pomoc. I jak głębokie są pokłady siły i spokoju o których pisał Jurek, Karnazes, czy Rich Roll.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz