Jak w każdym dobrym filmie akcji pierwsza scena ma wbić w fotel, a potem dopiero można snuć fabułę od początku.
Jest godzina 20:48, po kilkunastu godzinach poza cywilizacją wbiegamy (tak! jeszcze wbiegamy!) do Sandnes - pierwszego miasta ze sklepem. Na horyzoncie pierwszy sklep, zbliżamy się a tam tablica "Lørdag 8-20". Oho! Nie jest dobrze, ale biegniemy dalej... po chwili spotykamy parę z siatką z zakupami.
- Gdzie to kupiliście!? - pyta nerwowo Dominik
- 2 minuty dalej jest sklep... ale pospieszcie się, bo zamykają o 21...
Ta odpowiedź wtłoczyła w mięśnie naszych nóg ostatnie krople glikogenu zarezerwowane wyłącznie na takie sytuacje jak ucieczka przed niedźwiedziem albo wyścig do ostatniego sklepu przed jego zamknięciem celem kupienia puszki zimnego piwa!
Kilka minut przez zamknięciem!! Udało się!! Mimo, że do hotelu mieliśmy jeszcze 10 kilometrów, a 70 już w nogach niemal wpadliśmy sobie w ramiona gratulując biegu.
W labiryncie sklepowych półek poruszaliśmy się żwawo i sprawnie. Najtańsza puszka piwa 4% to około 12-13 zł, ale co tam, pieniądze się w takim momencie nie liczą. Piotr bierze dwa, Dominik dwa, a ja trzy. Do tego jabłko, jogurt i puszka coca-coli. Stajemy w kolejce. Ja jestem pierwszy, pani na kasie skanuje jogurt, colę i waży jabłko, po czy odkłada piwo na bok mówiąc:
- På lørdag etter 6 kan du ikke kjøpe alkohol
Patrzymy się na siebie w lekkim szoku. Pani mówi to samo po angielsku, ale nasze głowy kombinują na swój sposób.
- AAAAAA!!! - zakrzykuje Dominik - SIX!! SIX!! TOMEK!!! TRZEBA KUPIĆ SZEŚCIOPAK!!
Lecę do lodówki krzycząc do Pani "one moment please", wyciągam cały sześciopak i biegnę do kasy, stawiam na ladę i uśmiecham się od ucha do ucha:
- Sorry Sir, on Saturdays we DO NOT sell alcohol after 6 - Pani powoli pozbawia mnie złudzeń.
- Aha! Nie sprzedajecie alkoholu po 18-stej w tym sklepie, ale na przykład na stacji benzynowej kupię? - dopytuję się Pani
- Nie, NIGDZIE w Norwegii nie kupi Pan alkoholu w sobotę po 18-tej....
Zapakowaliśmy jogurciki do plecaków i w milczeniu wyszliśmy ze sklepu. Przez te 10 minut zrobiło się ciemno i zimno. Do tego znów pod górkę i daleko do hotelu.
Co za barbarzyński kraj - powiedziałem - i do tego krzyknąłem głośne polskie kurwa. Nie podobało mi się to, że taki niby tolerancyjny kraj jak Norwegia stara się pozbawić mnie tożsamości narodowej w sobotę wieczorem.
* * *
Początek tej historii jest prosty. Jakieś dwa miesiące temu Dominik oznajmił: "Kupiliśmy z Piotrem (kolega Dominika z pracy, uczestnik jego pierwszej wyprawy do Bergen) bilety na 14-tego kwietnia do Stavenger i chcemy pobiegać między fiordami". Ja nie byłem jeszcze ani mentalnie ani fizycznie gotowy na taką wyprawę. Ale zacząłem widzieć progres jaki przynosi praca nad sobą i próbując aproksymować efekty... zaryzykowałem.
- No to jadę z Wami - napisałem do Dominika i wysłałem mu screen z potwierdzeniem z Wizzaira.
Wylądowaliśmy
Sobota, pobudka o 4:15, pół godziny później jedziemy na lotnisko. O 6-tej jesteśmy już w samolocie, a o 8-mej w Stavanger włączamy nasze endomonda/garminy. Równo z końcem pasa startowego po 2 km spaceru zdejmujemy długie spodnie, ubieramy się na krótko i spokojnym truchtem ruszamy na pierwsze 10 km po ścieżce pieszo-rowerowej na wschód, w kierunku Sandnes. Droga mija mega szybko, choć nie ma tutaj żadnej historii. Podobnie jak przez kolejne 20 km, gdzie biegniemy ulicą, bo ścieżki już nie ma, ale na szczęście ruchu samochodowego też nie za wiele. Co jakiś czas minie nas Tesla, albo hybrydowy Lexus. Znad łąk wystają skałki, czasem na horyzoncie pojawi się język fiordu albo niewielkie jeziorko, czasem przy trasie pasą się owce albo konie, albo świnia, którą Norwegowie wożą w specjalnych przyczepach dla świń przyczepionych do swoich Tesli. Jest jednak pewien mianownik tych pierwszych 30 kilometrów: strasznie śmierdzi. W nasze nozdrza wchodzi wszechobecny intensywny zapach gnojowicy!
Przez płotek
Mamy 30 kilometr. Według planów nasz cel miał być na 35 kilometrze, ale Dominik rysując mapę długopisem nie doszacował kilku kilometrów. Spoko. Co to za różnica zrobić 70 czy 75 km. Według teorii nasza wyprawa miała być spokojnym, płaskim (lekko pod górkę do celu i lekko z górki z powrotem) biegiem + 10 km podejścia na skałkę w parku krajobrazowym przy fiordzie. Mieliśmy wyjąć kanapki na szczycie, zjeść je patrząc na fiord i wrócić. Szacowaliśmy wycieczkę na 10 godzin i generalnie przez pierwsze 30 km zastanawiałem się co my będziemy robić w hotelu przez kolejne 6 zanim pójdziemy spać :)
Na 30 kilometrze asfaltu, kiedy do wejścia do parku krajobrazowego zostało nam 2-3 km widzimy, że w bok odbija szlak. Piotr sprawdza w specjalnej aplikacji gdzie on prowadzi i okazuje się, że naszą nie-asfaltową wycieczkę możemy zacząć już tutaj. Przeskakujemy przez drabinkę z napisem UNDERKNUTEN i zaczynamy iść w górę.
- Oooo śnieg! - krzyczy Dominik wskazując dogorywającą po zimie resztkę śniegu w rowie
Ponieważ jest dość ciepło i świeci słońce, a nasze 1,5 litra picia w butelkach/bukłakach zbliża się ku końcowi (a przed nami jeszcze powrót przynajmniej do Sandnes), nacieramy się śniegiem, a ja nawet robię śniegowi zdjęcie :) Kompletnie nie spodziewamy się, że za 2 godziny będziemy w tym śniegu po same jaja, ale póki co próbuję nawet trafić Dominika śnieżką i ogólnie jest fajnie. Underknuten to pierwsze wzniesienie-szczyt. Skała, która wznosi się na wysokość 400 metrów nad poziomem morza. Wspinaczkę rozpoczynamy z poziomu 150 metrów i te niecałe 250 metrów w górę pokonujemy zajarani, że wreszcie idziemy po dzikich ścieżkach, między bobkami kozic, przecinamy topniejący śnieg i nurzamy po raz pierwszy nasze buty po kostki w nasiąkniętych trawach. Samego szczytu nie zdobywamy, bo jakieś 20 metrów od niego szlak odbija w bok. Dominik chce się oczywiście wdrapać, ale powstrzymujemy go mówiąc, że to nie jest nasz cel dzisiaj. Szczęśliwi zbiegamy 150 metrów w pionie (1,5 km w poziomie) i zatrzymujemy się na prawdziwym starcie naszego biegu.
13 km w 5,5 godziny
Endomondo pokazuje mi 33 kilometr. Na tablicy przed wejściem do parku Foreknuten są możliwe dwie alternatywne trasy biegnące na szczyt i z powrotem. Jedna ma 10,5 km a druga niecałe 12 km. Podejmujemy oczywistą decyzję aby wejść jedną z nich a zejść drugą. Mając przed sobą górę, która od poziomu morza ma 600 metrów wydaje nam się, że to pikuś. Choć na tablicy stojącej przed wejściem wyraźnie jest napisane, że cała trasa ma ponad 700 metrów w górę jakoś ignorujemy tę informację, która analizowana na spokojnie daje przewyższenie odcinkowe (wejście i zejście) 2,5 raza większe niż średnio na Łemkowynie!
- To co? 2 godzinki max na całość? - mówię do chłopaków.
- Jakoś tak... damy radę...
Idziemy pod górę i opowiadam jak z Kamilem 2 lata temu wchodziliśmy na Monte Amiata we Włoszech, że 900 metrów w górę i w dół zrobiliśmy w 3 godziny, ale szybko zbiegaliśmy.
- No ale tutaj nie będziemy zbiegać w tempie 5:00 - mówi Piotr.
No nie będziemy. Droga jest znacznie bardziej kamienista niż na Sudeckiej 100-ce w Boguszowie-Gorcach. Poza tym częstotliwość zanurzania nogi po kostkę w wodzie/torfie przebija tę znaną nam z Łemkowyny. Cała góra dosłownie spływa topniejącym śniegiem, co chwila strumyczek, mniejszy bądź większy, czasem skaczesz po kamieniach, czasem noga zanurkuje w torfie po kostkę, potem aby umyć buta celowo wchodzisz do kolejnego strumienia. Z góry pięknie praży słońce, aż za bardzo. Jest 17-18 stopni. To anomalia pogodowa w Stavanger jak na kwiecień. Powinno być 5-8 stopni. Zastanawiamy się czy można pić wodę ze strumieni. Podobno traperzy na Alasce nigdy nie piją wody spływającej gór wiosną bo jest pełna koziego gówna z całej zimy.
Staramy się iść po czerwonych kropkach, które oznaczają trasę, ale czasami okazuje się, że kamienie są pod śniegiem i nie zawsze je widać. Trochę mylnie uczymy nasze mózgi, że brak czerwonej kropki nie musi oznaczać zboczenia z trasy. Kilometr przed szczytem trafiamy do opuszczonej chatki. Zaglądamy do środka z ciekawości. Leżą jakieś stare materace, porządek jak w melinie. Mijamy znak skrętu w prawo i idziemy dalej prosto - schodzimy w dół. To trochę dziwne, że nagle tak zaczynamy schodzić, ale trasa mniej więcej zgadza się z tą, którą Dominik kreślił na endomondo... Po 1,5 km kiedy dochodzimy do rzeki bez mostu... okazuje się, że Dominik patrząc na teren na podstawie zdjęć z satelity przyjął linię wysokiego napięcia za ścieżkę :) No trudno :) Ciągle jest fajnie, więc wracamy ponownie do chaty trapera i odbijamy zgodnie z drogowskazem.
100 metrów dalej słychać z daleka rozmowę. Mimo iż nie słyszałem żadnego słowa byłem na 100% pewny, że te nikłe szmery dochodzące do moich uszu brzmią jak melodia ojczystego języka. Chwilę później spotykamy trzy dziewczyny schodzące ze szczytu. Okazuje się, że są to trzy Polski mieszkające na stałe w Stavanger. Mówią nam, żeby zejść alternatywnym zejściem bo jest znacznie łatwiejsze, a za chwile czeka nas mega wspinaczka w "śniegu po jaja".
Pytam się jeszcze, czy polecają nam picie wody ze strumienia.
- "Nie macie wody?!!?"
-"No mieliśmy, ale wypiliśmy, już 5 godzin biegniemy tu z lotniska"
-"To macie naszą!"
Dostaliśmy łącznie jakieś 2 litry wody i to chyba ona uratowała nas od totalnego odwodnienia, albo picia wody z kozimi bobkami. Choć cały czas zastanawiam się czy nie za bardzo wkręciłem sobie te kozie bobki. W polskich górach całe życie piję wodę ze strumieni :)
Ostatni kilometr przed szczytem.
Mniej więcej wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że to co robimy to nie jest wejście na pagórek, ale to jest regularna wspinaczka po skałach. Do tego pagórek okazał się regularną górą o wysokości 600 metrów, na którą wchodzi się niemal z poziomu morza. I to górą, na której północnej stronie leży mnóstwo śniegu!
Kamienie są duże i porozrzucane rzadko, kiedy nie ma śniegu można przeskakiwać z jednego na drugi. Ale kiedy całość pokryje się śniegiem, który na przemian w wiosenne dni będzie topniał i zamarzał na powierzchni, bardzo łatwo złamać taflę i zapaść się tak głęboko, że hamować będziemy jajami.
Jestem ubrany na krótko, w biegowych butach i nagle ląduję do połowy w śniegu. Trzymam się jakiegoś drzewka i podciągam aby zrobić kilka kroków w górę i ponownie bach i stoję zanurzony po pas. Łapie nas totalna głupawka. Patrzymy się na siebie jak na trzech idiotów w adidasach wchodzących na Rysy. To nie więcej niż 100 metrów w pionie takiej wspinaczki, ale kiedy patrzę w dół zaczynam się bać. Bezpieczniej jest być wbitym po pas w śnieg niż iść po nim trzymając się tylko drzew. Dominik wyjmuje komórkę i robi historyczny filmik.
Za chwilę trasa się wypłaszcza, ale pozostaje do pokonanie jeszcze jedna ściana. Tym razem śniegu już nie ma, ale jest bardzo wąsko. Wspinamy się na górę i wreszcie ukazuje się naszym oczom wspaniały widok na fiord. To cel naszej wyprawy. Ja i Piotr siadamy w miejscu z najlepszy widokiem i wyciągamy kanapki. Dominik postanawia pójść w bok 200 metrów i jakieś 20 w górę aby osiągnąć nominalny szczyt Foreknuten. Potem przez resztę wyprawy jakieś 30 razy powtórzył, że TYLKO on był na szczycie :) Tak, to prawda. Chyba inaczej określiliśmy cele. Bo mój był taki, aby zjeść kanapkę z polskiego razowca patrząc na fiordy Stavanger.
Zejście
Straciliśmy trochę czasu. Jest 16-sta. Dotarliśmy tutaj w 8 godzin. Wtedy po raz pierwszy pojawia się w naszych głowach pytanie "Do której są otwarte sklepy w Norwegii?". Jeżeli powrót zajmie nam tyle samo, to w hotelu będziemy o północy! A jeszcze kilkanaście kilometrów wcześniej zastanawiałem się co będziemy robić po 18-stej :)
Trzeba przyspieszyć, więc postanawiamy zejść tym drugim, łatwiejszym szlakiem. Razem z nami zejście rozpoczyna norweska para z psem. Po 100 metrach szlak ponownie zaczyna być przysłonięty w śniegu. Czerwone kropki pojawiają się bardzo nieregularnie. W końcu po brnięciu do przodu jakieś 300 metrów reflektujemy się, że nie ma ani kropek, ani śladów na śniegu. Odpalamy mapę porównujemy miejsce gdzie jesteśmy z planem szlaków. Idziemy przez chwilę na azymut do szlaku i w końcu trafiamy na tabliczkę. Ale nasza radość trwała tylko 10 minut. Wtedy po raz kolejny, mimo skupienia i trzech par oczu tracimy ślad. Schodzę trochę niżej żlebem, po którym kiedyś stoczyła się kamienna lawina i 50 metrów niżej znajduję kamień z czerwoną kropką. Wołam chłopaków. Analizujemy sytuację aby nie popełnić kosztownego błędu. Przez kolejne 200-300 metrów żleb jest pokryty w całości śniegiem. Ale na tym kamieniu wielka czerwona kropka jest jak wół! Postanawiamy iść dalej w dół śniegiem licząc, że kiedy ten się skończy na kamieniach ponownie pojawią się oznaczenia... Z perspektywy czasu domyślam się, że ten kamień... po prostu się tam sturlał i myli wędrowców niczym syreny Odyseusza. Zaczęło się robić niebezpiecznie. Nikt nie wyjmował telefonów aby robić zdjęcia. Po zejściu ze śniegu okazało się, że oznaczeń brak, ale w dole widać było jezioro, które teoretycznie było na szlaku. Pytanie - czy na przykład ostanie 20 metrów nie okaże się urwiskiem i nie trzeba będzie wracać na samą górę? Analizując z perspektywy czasu ciężko było podjąć inną decyzję. Naprawdę chcieliśmy znaleźć szlak i w sposób prawilny zejść z góry. Ten stoczony kamień nas zmylił i niestety pokonaliśmy kilometr po niestabilnych skałach na dziko w międzyczasie zastanawiając się jak działa ubezpieczenie.
Uffff. Po 50 minutach dotarliśmy na dół i stanęliśmy po kostki w torfie zastanawiając się do dalej. Aplikacja mówiła, że szlak jest dosłownie tutaj... i faktycznie znaleźliśmy kropkę, ale dalej było jakieś 50 metrów rozlanego potoku. Po 5 minutach dyskusji czy to możliwe aby tamtędy szedł ten tzw "łatwiejszy szlak" postanowiliśmy włożyć buty głębiej w bagno i iść do przodu.
Udało się!! Juhuuu! Jesteśmy uratowani. Czerwone kropki zaczęły pojawiać się regularnie. Będziemy żyć :) Trasa jest piękna choć nie da się po niej biec.
Tam byliśmy i schodziliśmy tym żlebem w środku kadru |
Wyścig z czasem.
Na zegarku godzina 18-sta. Za nami 46 kilometrów. Ale przed wciąż ponad 30. Do najbliższego sklepu około 20. Nie zrobimy tego w dwie godziny. Pytanie, czy zrobimy w trzy? Co ciekawe, to czułem się wciąż świeżo. Być może to kwestia rozsądnego tempa na początku, na pewno efekt treningu z ostatnich miesięcy w tym bardzo dużo pracy na siłowni. A może tylko adrenalina... W każdym razie czułem się na tyle dobrze, że polecieliśmy najszybszy kilometr tego biegu w tempie około 5:30 min/km. Ale droga do celu nie była prosta. Raz z górki, raz pod górkę. Kilometr w tempie 6 min/km przeplataliśmy takim bliżej 9 min/km. Kiedy stuknęła 50-tka zacząłem czuć pierwsze poważne trudy tej wyprawy. Sztywniejsza noga, odciski na zmoczonych przez ostatnie 5 godzin stopach, deficyt wody. Dominik chyba podobnie jak ja. Piotr za to wracał z głębokiego kryzysu kiedy oczyma wyobraźni łapał stopa do Sandnes :)
W okolicach Bygden (śmialiśmy się, że to taka norweska Bydgoszcz) swój poznał swego i jakiś Norweg popatrzył na Dominika i zaczął do niego gadać. Niestety Dominik nie znał norweskiego a jego interlokutor angielskiego. Zwyciężył jednak język ponadpaństwowy i ponadnarodowy. Norweg wyciągnął z siatki Heinekena 0,33 i z uśmiechem dał Dominikowi. Na szczęście nasz kolega nie był złamasem i podzielił się z nami :)
- "Ehhh, wezmę łyka, bo może się okazać, że to ostatnie piwo, jakie dziś piję" - powiedział Piotr.
Popatrzyliśmy nie niego chłodnym wzrokiem i pobiegliśmy do przodu. Szybciej z górki i wolniej pod górkę. Do Sandnes było coraz bliżej...
Za kilkanaście minut wybije 13-sta godzina naszego biegu. Jest 65-ty kilometr. Wbiegamy do Sandnes...
[w tym miejscu trzeba jeszcze raz przeczytać akcję ze wstępu]
Co za barbarzyński kraj - powiedziałem - i do tego krzyknąłem głośne polskie kurwa.
Nie podobało mi się to, że taki niby tolerancyjny kraj jak Norwegia
stara się pozbawić mnie tożsamości narodowej w sobotę wieczorem.
Jest ciemno, zimno i wciąż ponad 10 km od hotelu. W kolejnym sklepie, który jest otwarty jak się okazało do 22:00 podejmuję jeszcze jedną próbę i pytam się czy na paszport, który udowadnia, że nie jestem obywatelem Norwegii sprzedadzą mi piwo. Pani się śmieje, ale odmawia :) Zdesperowani kupujemy 6-pak... bezalkoholowego.
Ostatnie 10 km to klasyczna mordęga końcówek ultra. Pod górkę, tempo marszu 11 min/km. Wszystko boli i nic się nie chce. Na szczęście przez jakieś 3-4 kilometry zajmujemy nasze mózgi opowieścią Piotrka o tym jak próbował zdobyć Mount Blanc. Opowieść była mega... Ale ostatnie kilometry dłużą i się dłużą. Podbiegamy, ale strasznie bolą stopy. Mijamy zamknięte sklepy, domy, w których ludzie oglądają telewizję, ale nie mają firanek więc wszystko widać co mają w domu. Mijamy fabryki kruszywa, drogi w trakcie budowy, ogromne szklarnie, posuwamy się równolegle do pasa startowego. Nasz hotel jest przy samym lotnisku... Docieramy!!
77 kilometrów na moim pomiarze. U Dominika 80 km. Piotr się za późno zorientował i włączył swój zegarek kiedy mieliśmy już ponad 2 km u siebie. Ja przyjmuję swój pomiar za wiarygodny. 77 kilometrów w 15 godzin. Gdyby nie to, że sam to przeżyłem uznałbym to za dość słaby czas. Ale to przeżyłem :)
To był jeden z najbardziej dziwnych, skrajnych jeżeli chodzi o warunki, długodystansowych biegów turystycznych w moim życiu. Trochę klepania asfaltu, trochę wspinaczki i trochę survivalu. Fizycznie zniosłem go bardzo dobrze, jedyny problem to kalafiory na stopach, których doświadczyłem pierwszy raz w życiu. Nawet na Łemko, gdzie przez 150 km miałem wodę w bucie nie było takich efektów. Dominik i Piotr tak samo :) Więcej na tematy techniczno-kondycyjno-dietetyczno-finansowe opiszę w kolejnym wpisie.
Śniadanie było od 7:30. Ceny w Norwegii są horrendalne więc hotel ze śniadaniem w cenie był dla nas zbawieniem. Byliśmy tam o 7:31 :) Gdybyśmy mieli kupić to co zjedliśmy w jakimś norweskim markecie to nie sądzę abym daleko minął się od prawdy twierdząc, że polska płaca minimalna nie starczyła by na śniadanie dla naszej trójki.
Po śniadaniu check-out, 2 km marszu na lotnisko, 1h 25 minut i lądujemy w Gdańsku. 32 godziny po wylocie jesteśmy z powrotem.
Turystyka biegowa to najpiękniejsze hobby jakie mogłem sobie wymyślić. Przez ostatnie 1,5 roku zaliczyłem Skandynawską Triadę: Nykoping, Turku i Stavanger. Pora pomyśleć o Danii, aby Duńczykom nie było smutno.
Kurcze, a ja właśnie 9 lipca ruszam na Lofoty w podobnym celu i tak się teraz zastanawiam ile zajmie mi zrobienie ok. 55km które sobie wyznaczyłam na każdy dzień :) Z jakiej aplikacji mapowej korzystaliście?
OdpowiedzUsuńps. moja wycieczka opisana tu: http://doprzodu-i-wgore.blogspot.com/2018/02/przez-lofoty-troche-szybciej.html
Wiesz, że czytałem Twój wpis przygotowując się do swojej wyprawy? :)
UsuńRozmawiałem nawet o tym z Dominikiem w samolocie, ale nie wiem czy pamięta. Kilkudniowa wyprawa po ~50 km dziennie to jest coś o czym sam od dawna marzę.
Co do aplikacji mapowej, to nawigował nas Piotr, muszę się go zapytać co to było, bo nie potrafię sobie teraz przypomnieć. Ale ta apka uratowała nam kilka godzin życia, nawet mimo tego błądzenia, które uskutecznialiśmy.
już wiem - to było maps.me
UsuńDzięki! Trzymaj kciuki :) Ja myślałam o Locus maps, oprócz tracka w zegarku, ale oblukam te maps.me.
Usuń