Kiedy rok temu Michał, Dominik, Jarek i ja biegliśmy w czwórkę pętlę dookoła Trójmiasta mieliśmy w głowach marzenie, że kiedyś biegacze z różnych części Polski przyjadą do nas aby wspólnie przebiec 80 kilometrów. A my pokażemy, że w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym można się naprawdę zmęczyć na podbiegach o ile w ogóle można je podbiec. Pokażemy jak pięknie wygląda zatoka z perspektywy orłowskiego klifu, ile ukojenia daje krótki odpoczynek na molo w Sopocie kiedy w nogach ponad 60 kilometrów. I przede wszystkim jakie to uczucie biec wieczorem przy Motławie, minąć Żurawia, potem skręcić w Zieloną Bramę i ulicę Długą i wyciskać z wycieńczonych nóg kilka ostatnich kroków. Kroków jakże innych, od tych stawianych w tym samym miejscu 12 godzin wcześniej.
Tych, którzy zamiast czytać poniższą relację wolą poznać jej obrazkową 4-miutową wersję, zapraszam do obejrzenia filmu:
W sobotę, 28 marca 2015 roku, na starcie III edycji Biegu Tricity Ultra, czyli 80 kilometrów dookoła Trójmiasta stawiło się 26 biegaczy i biegaczek. Trójka dołączyła do nas w trakcie biegu. Można powiedzieć, że łącznie biegło nas 30 osób - wliczając Agatę, która przyjechała specjalnie na start na rowerze, aby zrobić nam kilka świetnych zdjęć. Wśród biegaczy były także osoby z Olsztyna, Łodzi czy Wrocławia. Część z nas planowała przebiec cały dystans, dla niektórych był to element treningu przed innymi biegami. Wiem natomiast, że kilkoro z nas ustanowiło swoje prywatne rekordy długości biegu :)
Umówiliśmy się o 6:45 przy Neptunie. 15 minut jakie mieliśmy do startu minęło baaardzo szybko. Ledwie udało mi się przywitać z wszystkimi biegaczami, rozdać charakterystyczne naszywki z logo Tricity Ultra, ustawić do wspólnej fotografii a z wieży rozległ się dźwięk dzwonu. Uderzył siedem razy. Ruszyliśmy.
Pierwsze kilkaset metrów to ulica Długa, mijamy Złotą Bramę. Wiem, że przebiegnę tędy jeszcze raz tego dnia. Obym w międzyczasie jak najmniej przeklinał bieganie i obym pokonał ją na dwóch nogach. Staramy się uciec z miasta jak najszybciej i wbiec na leśne ścieżki.
Pierwszy przystanek to Góra Gradowa - chwila na złapanie w kadrze widoku Gdańska o poranku i ruszamy dalej. Żółtym szlakiem, przez łąki, parki, wzniesienia, chwilami zahaczamy o wrośnięte w las fragmenty cywilizacji. Pojawia się pierwsze błoto na którym efektownie ląduje Waldek. Przed oczami od razu zaczyna pulsować jeden neon: "Łemkowyna Ultra Trail". Tym razem okazuje się, że było to jedno z niewielu miejsc na całej trasie, gdzie można było złapać zająca z powodu błota.
Pierwszy przystanek to Góra Gradowa - chwila na złapanie w kadrze widoku Gdańska o poranku i ruszamy dalej. Żółtym szlakiem, przez łąki, parki, wzniesienia, chwilami zahaczamy o wrośnięte w las fragmenty cywilizacji. Pojawia się pierwsze błoto na którym efektownie ląduje Waldek. Przed oczami od razu zaczyna pulsować jeden neon: "Łemkowyna Ultra Trail". Tym razem okazuje się, że było to jedno z niewielu miejsc na całej trasie, gdzie można było złapać zająca z powodu błota.
Mijamy budowaną trasę kolei metropolitalnej i biegniemy w stronę Matemblewa. Zmieniamy szlak na zielony i rozpoczynamy zdecydowanie najtrudniejszy fragment trasy. Jak powiedział jeden z uczestników biegu - zazwyczaj po ostrym podbiegu nagrodą powinien być łagodny zbieg. Niestety nie tym razem. Na zielonym szlaku nie ma żadnej innej nagrody poza satysfakcją, że go pokonaliśmy w jednym kawałku.
Przystanek mamy zaplanowany na 23 kilometrze, na oliwskim Pachołku. Czekamy tutaj aż grupa się połączy w całość. Zanim ponownie zanurkujemy w las żegnamy się z osobami, które biegły z założenia tylko do tego miejsca. Myślę, że następnym razem zrobimy razem trochę więcej kilometrów - ciężej nie będzie. Oczywiście z punktu widzenia nóg, bo głowa będzie musiała jeszcze trochę powalczyć.
Po kilku kilometrach zagadał mnie Michał: - Czy nie wydaje Ci się, że ciągle jest 23 kilometr? Rozbił mi system tym stwierdzeniem. Faktycznie coś w tym było. Głowa zatrzymała mi się na 23 kilometrze. Biegłem i biegłem i ciągle był 23 kilometr.... 23 kilometr był kiedy mijaliśmy stację Sopot Kamienny Potok i zmienialiśmy szlak na czerwony. 23 kilometr był kiedy mijaliśmy Wielkopolską w Gdyni.... Aż NAGLE ... zrobił się 40 kilometr. Szlak zmienił kolor ponownie na żółty - ten, którym zaczynaliśmy. Poczułem się jakbym ponownie dostał skrzydeł. To mój ulubiony fragment trasy. Szczególnie te kilkaset metrów, po których poruszamy się jakby po grzbiecie wzniesienia.
Nie było nikogo przede mną i nikogo za mną. Najszybsi z kolegów pewnie właśnie docierali do dworca PKP w Gdyni. Nie chciałem aby czekali na mnie zbyt długo. Zamknąłem oczy i chwilę później byłem już pod Błyskawicą. To stały punkt naszego biegu - zdjęcie pod Błyskawicą po prostu MUSI być. Bez zdjęcia się nie liczy :)
Było chwilę po 14-tej. Kolejny Gdyński punkt obowiązkowy to obiad w Green Wayu. Na przyszłość musimy to rozwiązać jakoś inaczej, bo mimo, że Panie naprawdę szybko się uwijały to posiłek dla całej grupy zajął 45 minut. Przy okazji w pobliskim sklepie napełniliśmy bukłaki. Posileni i zaopatrzeni ruszyliśmy na ostatni górski akcent tej trasy - klify.
Trasa w poprzek klifów to nie było to, za co mogą pokochać nas nasze nogi. What goes on must come down... i tak kilkukrotnie. Po ostatnim wejściu marzyłem już tylko o tym aby znaleźć się na drewnianym pomoście promenady nadmorskiej rozpoczynającym Sopot i dającym gwarancję, że WIĘCEJ podbiegów już nie będzie. Chciałem po prostu patrzeć spokojnie pod nogi, wejść w rytm, wyzerować głowę, nie myśleć i przede wszystkim... włączyć płytę, którą szykowałem na ten moment od października, od Łemkowyny, kiedy po prostu zapomniałem ją zabrać ze sobą. Sufjan Stevens - Come on, feel the Illinose. Ta jedna jedyna płyta, wiedziałem, że ona musi mi pomóc, zmienić głowę w oazę spokoju, a nogi w powolną, ale regularną maszynę działającą niezależnie od głowy. 60-kilometr trasy. When the revenant came down We couldn't imagine what it was
Minąłem molo Sopocie, minąłem molo w Brzeźnie, zbliżałem się do bursztynowego kształtu stadionu PGE. Koledzy czekali tam na mnie popijając ciepłą herbatkę. To był ostatni przystanek przed metą. Zostało jeszcze 10 km. Ostatnie 10 kilometrów jest zawsze najłatwiejsze, kiedy odliczanie dotyczy jednocyfrowej liczby. Kilkanaście sekund postoju przy Stoczni Gdańskiej i chwilę później biegłem wzdłuż Motławy.
Czuję się zawsze dziwnie w tym momencie. Nabrzeżem spacerują turyści szukając najodpowiedniejszej knajpy na kolację, miejscowi przyspieszonym krokiem przemieszczają się podekscytowani początkiem sobotniej imprezy. I w tym wszystkim my, truchtający na trzeciej fazie zmęczenia, zmordowani całodniową przygodą poszukiwacze przygód, brudni i nie pachnący wyjściowo. I coraz bardziej szczęśliwi.
Skąd biorą się te emocje? Dlatego 4 godziny wcześniej zastanawiałem się jak wymiksować się z twarzą z biegów ultra raz na zawsze? Dlaczego bezsilnie drepcząc w okolicach 35 kilometra, wyczerpany rollercoasterem zielonego szlaku zaklinałem się przed Dominikiem, że będę biegał już tylko maksymalnie maratony? I dlaczego teraz, po 12 godzinach wysiłku i niemal 80 kilometrach w nogach, kiedy meta jest w zasięgu wzroku, czuję smutek, że to już koniec i zaczynam odliczać dni do kolejnego ultramaratonu?
Na mecie wszyscy meldujemy się przed 19-stą. Wielu z nas byłoby tutaj znacznie szybciej, gdyby to był wyścig, a nie koleżeński bieg. Ale nie o wyścig tym razem chodziło. Na prawdziwy wyścig dookoła Trójmiasta, 80 kilometrowy Bieg Tricity Ultra, przyjdzie czas.
Pełny bieg ukończyła prawie połowa - 12 osób. Gratuluję wszystkim, którzy zmierzyli się z "biegiem górskim nad morzem". Cieszę się, że poświęciliście swoją wolną sobotę aby wspólnie wypocić wiadro potu. Nie chcę, aby to dziwnie zabrzmiało, ale takie "wiadro" łączy ludzi. Dzięki i do zobaczenia!
Beskid Bliski!!! :)
OdpowiedzUsuńWow, gratuluję! Świetny pomysł z tym "koleżeńskim biegiem" :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńBrałem udział w tych zawodach. Piękne czasy
OdpowiedzUsuń