Przez kolejne 2,5 roku biegam bez większych problemów i zaczynam zastanawiać się dlaczego tak jest, bo przecież nie należę do wagi lekkiej, ani nawet wagi średniej i śmiem twierdzić, że gdyby wprowadzić przelicznik wagi do osiąganego czasu na zawodach to wiele razy stałbym na pudle :) Czy to jest kwestia operowania w tzw. limicie szczęścia? Czy może kwestia spokojnej, naturalnej techniki i słuchanie organizmu? A może kwestia zwykłego opanowania i nie dążenia do przekraczania granic za wszelką cenę? Jezeli to limit szczęścia, to pewnie się niedługo wyczerpie, czego świadectwo niejednokrotnie można było przeczytać chociażby na trójmiejskich popularnych blogach biegowych...
Do powyższych refleksji skłonił mnie ostatni tydzień, który mógłbym podsumować trzema słowami: uff uff uff. Tydzień temu zrobiliśmy z chłopakami nocne 46 km żółtym szlakiem. Tempo nie było mocne, wręcz marszobiegowe, ale wysiłek dość solidny. Tym bardziej, że w pewnym sensie wracałem do życia po mentalnym roztrenowaniu :) W niedziele rano wysiadając z samochodu coś szarpnęło mnie w rzepce lewej nogi. Rozruszałem trochę nogę i wydawało mi się, że przejdzie samo. Rano w poniedziałek po przebudzeniu pierwsze kroki lekko przykuśtykałam, ale w ciagu dnia wydawało się, że wszystko jest jak należy. Mimo to wieczorem nie zdecydowałem się na bieg, tylko z Minstrell in the Gallery - Jethro Tull wyskoczyłem na godzinkę nordic walking (sic!). Kolejny poranek był lekko dramatyczny. Kolano stało się trochę większe i pomny sytuacji sprzed kilku lat wpadłem w mini panikę. Voltaren + ciepło/zimno i zero biegania. Minęło sześć dni. Chyba mogę powiedzieć: uff uff uff, bo nie czuję już nic złego w kolanie i wieczorem zamierzam wybrać się na pierwszą po przerwie przebieżkę. Oby tak było.
Nie była to jedyna sytuacja przez ostatnie lata. Jednak wszystkie poprzednie raczej ignorowałem i samo przechodziło. Mogę je wymienić na palcech jednej ręki:
- Kilka miesięcy po rozpoczęciu biegania po około 20 minutach biegu łapał mnie skurcz łydek. Było tak przez parę dni z rzędu. Suplementacja magnezu rozwiązała sprawę od ręki. Nigdy wiecej w życiu nie złapał mnie skurcz. Niezależnie czy było to 10 czy 100 km.
- Jakiś czas potem dopadło mnie jakieś zapalenie ścięgna mięśnia płaszczkowatego. Diagnozę postawiłem sobie sam na podstawie atlasu anatomicznego. Dokuczało kilka tygodni. Przeszło samo.
- Wiosną rok temu po eksperymentach z obuwiem minimalistycznym dopadł mnie dyskomfort w achillesie. Nie przestałem biegac, przeprosiłem się z Asicsami Gel Pulse (te przeprosiny zasługują na osobny wpis, bo historia mnie i tych Asicsow to rozwody i powroty niczym w modzie na sukces) i po kilku miesiącach przeszło samo.
- Jesienią zeszłego roku bardzo niefortunnie nie zauważyłem, że to nie krawężnik tylko złudzenie optyczne i stanąłem pędząc po płaskim tak jakbym zeskakiwal z niewidzialnego krawężnika. W efekcie cos mi szarpnęło w stopie. Bylo to na tyle dziwne, że biegnąc po równym kontuzja w ogóle się sie odzywała. Natomiast przy biegu w terenie średnio raz na 15 minut tak mi się udawało stanąć, że zginało mnie w pół i wydawałem głośne jęknięcie. Ta kontuzja wyszła mi akurat na dobre, bo zmusiła do skrócenia kroku, zwiększenia kadencji i wykształciła kolejny zmysł odpowiadający za perfekcyjne przewidywanie gdzie spadnie moja stopa i jaki pod nią bedzie teren. Nie przestałem biegac i przeszło tradycyjnie - samo.
Sami przyznacie, że to nie za wiele jak na takiego zawodnika jak ja. Choć i tak moją największą kontuzją jest ta, z którą walczę od samego początku - waga...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz