czwartek, 3 stycznia 2019

Ciekawe jakie wino będzie z 2018 roku, bo biegowo to było Château Lafite

Tytuł pretensjonalny oczywiście, będący parafrazą wpisu Michała sprzed 3 lat. Château Lafite sobie wygooglałem, bo chciałem dać nazwę jakiegoś dobrego wina w przeciwieństwie do kwaśniaka z 2017 roku w moim wykonaniu :) Początkowo miałem porównać ten rok do Barolo, ale przypomniałem sobie, że kiedyś piłem Barolo z Lidla za 30 zł i średnio mi smakowało. Może po prostu trafiłem na zły rocznik? Taki jaki mój biegowy 2017? ;)


Podsumowuję ten rok już od 2 miesięcy, ale warto, bo to był dla mnie przełomowy rok. Grunt pod moją zmianę tworzył się jeszcze w końcówce 2017 roku, nie byłoby jej, a na pewno nie w takiej formie, gdyby nie Pan Myiagi, który mocno strategicznie pracował nad rozpędzeniem tej kuli w ruch.

Jednak pierwszy wystrzał padł 1 stycznia 2018 roku. Zaraz po wystrzale korków od szampana. Postanowienia noworoczne są niby takie banalne, takie proste w ich porzuceniu już po kilku dniach stycznia. Podobno każdy dzień jest tak samo dobry dla leniwego wafla, aby spróbować coś zmienić. A pierwszy stycznia jeszcze lepszy, bo jaki pierwszy stycznia, taki cały rok :) Wystarczy tylko w to uwierzyć.

Początki były koszmarne. Były nawet gorsze niż kilka lat wcześniej, kiedy rozpoczynałem przygodę z bieganiem. Wtedy czułem jakoś rodzaj ekscytacji nowością, a teraz zwykłą bezsilność. Były koszmarne bo byłem fizycznym zerem, mentalnym kaleką bez poczucia wartości. Maksimum moich możliwości to marszobieg na 10 km w 1h20 minut. Na trening szedłem jak do pracy do kamieniołomu. Nie chciałem aby nikt mi towarzyszył, musiałem zacisnąć zęby w i samotności pracować kilofem...

Ale już po kilkunastu dniach takiej pracy NAGLE (eureka!) przyszły efekty! Połączenie fizycznego treningu z sensowną dietą zaczęło przynosić efekty w postaci zmiany wagi oraz poprawy tempa biegu/marszobiegu. W perspektywy roku widzę, że zrobiłem wtedy coś jeszcze, czego nie ująłem w moich "puzzlach" przemiany. Zacząłem kontraktować sam ze sobą kolejne, niewielkie etapy. Nie patrzyłem gdzieś tam w jakiś odległy cel, ale planowałem całkiem osiągalne i wykonalne zadania. Posiadanie takich zadań nie pozwalało mi zbytnio odpuścić na żadnym momencie, ale z racji, że nie było to mega ciężkie gatunkowo zadania - nie przytłaczały zbytnio.

I niech podsumowaniem minionego roku będzie właśnie moja lista progresywnie rosnących celów jakie sobie stawiałem:

  1. Przesłuchać na treningu wszystkie płyty Depeche Mode przed koncertem w połowie lutego. Zadanie proste, nie nakładające żadnej presji wyniku i tempa. Jednak była presja czasu, konieczność spędzenia kilkunastu godzin na treningu w ciągu około 3 tygodni. 
  2. Nie zmarnować karnetu na siłownię. Kolejny cel z gatunku tych osiągalnych dla każdego. Polegał na tym, że skoro już wybuliłem na miesięczny karnet, to muszę chodzić przynajmniej 5 razy w tygodniu. 
  3. Nie dać ciała na wyprawie nad Fiordy Stavanger z Dominikiem i Piotrem. Dominik zagrał va banque. Zaplanował i kupił bilety na ten bieg beze mnie. Ryzyko się opłaciło, bo ja po kilku dniach dokupiłem bilet dla siebie. Moim celem było tylko zbytnio nie spowalniać ekipy i w miarę dotrzymywać kroku. Ponieważ miałem od momentu kupna biletów do terminu wyprawy kilka tygodni, więc nie mogłem odpuścić ani na milimetr treningów
  4. Zapisałem się na 10 km w Biegu Europejskim w Gdyni. Chciałem odwołać się wspomnień mojego pierwszego oficjalnego biegu w 2013 roku i po prostu sprawdzić się, pobiec na maksa. 
  5. Dostałem zaproszenie od Mariusza Adamczuka na Kaszubską Poniewierkę we wrześniu. To był taki konkret (100 km po Kaszubach), że kompletnie nie mogłem zawalić wakacji. Lipiec-sierpień, czyli czas zwyczajowego rozluźniania pasa w tym roku mi zacisnął go o kolejne 7-8 kg. Ale dzięki temu na Poniewierkę byłem całkiem dobrze przygotowany.
  6. Zapisałem się na półmaraton Gdański. Ale tym razem nie na zaliczenie, ale po to aby zrobić życiówkę. Aby ustawić się za balonikami 1:40 i wytrwać. Udało się, nawet z nawiązką. Ale by się to udało cały październik uczyłem się tempa 4:45min/km i ustawiałem sobie treningi właśnie pod ten docelowy wynik.
  7. Postanowiłem złamać 20 min na 5 km. Poczułem nosem krew... poczułem, że jest szansa zrobić to jeszcze przed zimą. Taki wynik był moim marzeniem od dawna, ale gdzieś w połowie listopada zamieniłem to marzenie w plan. Stało się to na jednym z treningów, kiedy zrobiłem trzy kilometrowe interwały, każdy z nich poniżej 4 min/km.

I co dalej w 2019?

  1. Wygrać jakiegoś parkruna ;)
  2. Zrobić dobry wynik na maratonie Gdańskim w kwietniu.  Jaki to jest dobry wynik? Stoję w szpagacie pomiędzy planem realnym i ambitnym. I raczej skłaniam się w stronę dobrego realnego wyniku, w którym nie będzie przypadku niż do spotkania ze ścianą na 35 km. 
  3. Zmierzyć się legendą klasycznego Rzeźnika w parze z Dominikiem. Zapisani, opłaceni. 

Czyli mam co robić przez kolejne pół roku. Chociaż jak patrzę na te dwa wyzwania z końca listy 2019 to aż mam ochotę wrócić do czegoś łatwiejszego np. przesłuchać chronologicznie całą dyskografię Davida Bowie.


Na koniec jeszcze raz przypomnienie moich puzzli zmiany:

2 komentarze:

  1. Jeszcze masz trochę czasu na określenie celu maratońskiego, ale uważam, ze robienie maratonu na "realnie dobry" wynik to pójście na łatwiznę. Na zawodach ma być ambitnie, vabank! Albo grubo, albo wcale!
    Swoją drogą pochwal się, ile Twoim zdaniem to "realnie dobrze"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest właśnie tak jak myślisz. Dziś nie wiem jaki cel będę miał w kwietniu. Forma póki co rośnie, ale w końcu się zatrzyma, a potem będzie spadać. Nie wiem kiedy. Ciężko mi aproksymować najbliższe miesiące.

      _Dziś_ bym biegł na 3:30 i odskoczył pejsowi 5 km przed metą.

      Usuń

Podobne wpisy