- A może kiedyś zacząłbym trenować? - myślę sobie czasami sącząc piwko po udanym treningu - Wtedy, to bym na pewno poprawił życiówki...a może i życiówki Żmudzińskiego... fiu fiu...
Ale kiedy przychodzi otrzeźwienie z tych odległych marzeń do głosu wraca druga myśl.
- Czy biegając (trenując) według kartki to dalej będzie przyjemność? Czy kolejny obowiązek?
Mówiąc o treningu nie koniecznie mam na myśli od razu płatnych spotkań z ekspertem, serii medycznych pomiarów i żyłowania organizmu do maksimum. Trening to dla mnie także kartki wydrukowane z internetu o przykładowym tytule "Jak przygotować się do maratonu na 3:30 - plan 12-tygodniowy". Trening to konieczność robienia określonych jednostek w określone dni. Nawet wtedy kiedy się nie chce, a organizm krzyczy, że trzeba odpuścić. No i jeszcze to poczucie winy lub zwycięstwa. Zwycięstwa kiedy się nie chciało, ale się zrobiło oraz długo rozpamiętywanej winy, kiedy się nie chciało i się odpuściło.
Chciałem zatytułować ten post po angielsku "workout fun balance", parafrazując słynne ostatnio w nowoczesnych korporacjach sformułowanie "work life balance". Bo tak chyba mogę nazwać to co zacząłem ostatnio robić i co przynosi efekty (oczywiście mierzone moją własną skalą).
Podobno biegowy progres jest superpozycją dwóch czynników: treningu i odpoczynku. Gdyby ludzie byli robotami te dwa czynniki byłyby całkowicie wystarczające aby rozpisać odpowiedni układ równań i wyliczyć parametry do optymalnego wyniku.
W przypadku totalnego amatora, który ściga się jedynie z samym sobą i czasem sąsiadami tych czynników jest trochę więcej.
- trening - wiadomo
- odpoczynek -wiadomo
- waga - im mniejsza tym szybciej się biega, ale jeżeli tylko chcę przyspieszyć dietą jej redukcję ciężej się trenuje
- zabawa - i to jest najbardziej kluczowa pozycja tej układanki.
*to żart, nie ma nic bardziej nudnego i bezsensownego niż oglądania seriali - to moja prawdziwa opinia i mam do niej prawo ;)
Wracając do pierwszej myśli z tego wpisu: Co by było, gdybym wydrukował sobie jakieś plany i na trzy miesiące zaczął biegać według kartek? Pewnie poprawiłbym rekord, na który pracowałem. Ale co dalej? Co miałbym robić w kolejnych tygodniach? Drukować kolejne kartki i trenować jeszcze ciężej?
Dzisiaj jestem na etapie szukania balansu między trenowaniem i zabawą. Absolutnie nie ukrywam, że trochę szybsze bieganie niż rok temu sprawia mi dużą frajdę. Ale robię to na zasadzie równowagi treningu i zabawy. Nie tłukę bez sensu kilometrów, tylko staram się za każdym razem zrobić coś innego. Albo podbiegi, albo interwały, albo szybka 5-tka, albo bieg progowy, albo spokojny trening regeneracyjny, gdzie przede wszystkim skupiam się na muzyce. Albo dla odmiany właśnie potłuc trochę bez sensu kilometrów ;) Michał, z którym biegłem w poprzednią niedzielę po lesie, zapytał się mnie, czy te moje codzienne kręcenie pętli po zbiornikach zajebiście mnie nie nudzi? Nie nudzi :) Ale właśnie dlatego, że w promieniu kilometra od domu mam przynajmniej 4 fajne możliwości robienia dłuższych (700 metrów) lub krótszych (120 metrów) podbiegów, no i mogę bawić się tempem. Rzucając okiem na mapę na endo tego po prostu nie widać.
Ale te wszystkie elementy treningu losuję jak Wojciech Mann w "Szansie na sukces". To co wypadnie, okazuje się po pierwszych kilkuset metrach biegu. Schodząc po schodach przed klatkę tego jeszcze nie wiem. I to jest mój element zabawy. To co się wydarzy decyduję dopiero kiedy poczuję, czy pierwszy kilometr poszedł w 4:45 czy 5:30. Jeżeli samopoczucie jest dobre - lecę na podbiegi, albo cisnę bieg progowy. Jeżeli kiepskie - zatapiam się w muzyce i biegnę wolno. Jeżeli po 10 km mam ochotę na jeszcze - dokładam sobie 5 albo dla równego rachunku 11 km i 97 metrów. I przede wszystkim nie czynię sobie wyrzutów, kiedy po 8 km wracam do domu - bo taką po prostu mam ochotę, czy raczej tej ochoty biegać dłużej nie mam.
Poza szukaniem równowagi między zabawą i treningiem zacząłem także dbać o to, aby być zapisanym na jakieś zawody. Póki co nie czuję związanego z tym psychicznego ciężaru, a po prostu szansę za przygodę i przy okazji sprawdzenie w jakim miejscu się znajduję. Choć jednak bardziej ze wskazaniem na sprawdzenie formy niż przygodę.
* * *
I pomyśleć, że jeszcze rok temu pisałem, że bieganie mnie zawiodło i pojechałem na weekend do Lidzbarka Warmińskiego celowo nie biorąc ze sobą butów :) Dziś się czuję jakbym biegać zaczął trzy miesiące temu i kręci mnie to jak 'świeżaka' z biedronki :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz