Byłem o milimetry od odmówienia dzisiejszego biegu i napisania w ciągu nocy czegoś w stylu "sorry chłopaki, ale nie chce mi się, źle się czuję, bieganie jest bez sensu". No ale ja jeszcze nigdy nikogo nie wystawiłem do wiatru :) No może raz się nie dogadałem z Dominikiem co to formy ostatecznego potwierdzenia i skończyło się wtedy na tym, że go przez okno opierdoliłem, że mnie domofonem w weekend budzi.
Ale tak świadomie, systemowo, jeszcze nikogo nie wystawiłem do wiatru. Słowo biegacza! To słowo jest ważniejsze niż słowo np. piłkarza! Jak się z kimś umawiasz i nie przychodzisz to jesteś świnią :)
W nocy się kręciłem z boku na bok. Zazwyczaj nie mam problemów ze snem, ale tym razem w głowie szumiał mi jeszcze sobotni drink, "Kamienie na szaniec", które obejrzałem przed snem wprowadziły w depresyjny nastrój no i jeszcze zaczęło mi cieknąć z nosa. Po prostu czułem się chory. Choć kilka razy zdarzyło się, że długi bieg wytłukł wszystkie zarazki, jakie w sobie miałem i po kilkunastu godzinach byłem zdrowy, nie chciałem dziś za wszelką cenę tego sprawdzać.
Plan był taki, aby udać się do Joszczaka, stamtąd wsiąść do pociągu, w którym miał siedzieć już Piotr Skraburski i razem pojechać do Gdyni (pierwszy raz w życiu miałem jechać kolejką metropolitalną). A potem najkrótszą drogą pobiec na start Kaszubskiej Poniewierki, czyli na Łysą Polanę w Sopocie i spróbować pobiec pierwsze ~25 km tej trasy.
Miał jeszcze biec z nami Dominik, choć on nie deklarował się na 100%.
Post factum napisał mi: "Obudziłem się o 7. Zdałem się na organizm, myślałem że wstanę o 6 i pobiegnę." Czyli Dominik zastosował mój stary trik z ciałem astralnym. Niestety jego okazało się leniem :)
No ale ja też byłem o milimetry od odmówienia. Nawet kiedy wstałem o 5:40 rano. Nawet kiedy jadłem owsiankę na wzór Biegacza z Północy. Nawet kiedy spakowałem swój plecaczek i nalałem wody do bukłaka. Tak naprawdę chciałem wskoczyć pod kołdrę i zanim się obudzą dzieciaki w spokoju surfować na tablecie.
Nadzieję na wykręcenie się z tego biegu straciłem w momencie kiedy zamówiłem Ubera do Joszczaka. Bo stracić kasę za odwołanie transportu byłoby niewytłumaczalnym frajerstwem.
Dalej poszło już łatwo. Poszliśmy na peron. Kupiłem bilet w automacie. Przyjechał pociąg. Drzwi otworzyły się na guzik. W środku siedział Piotr. Pociąg był ładny i nowoczesny, a ja czułem się trochę jak Krokodyl Dundee w Nowym Jorku. Wysiedliśmy w Gdyni Karwinach i ... rozpoczął się motyw przewodni tego biegu czyli:
- Oooo!! Pod tym mostem Czepukojć kazał mi iść jak pies na czworaka na TUTcie!
- Oooo! Tutaj była kiedyś sterta gruzu jak biegliśmy Tricity Ultra
- Oooo! Tutaj rok temu biegła Poniewierka. Ale Piotr absolutnie nie chciał dać głowy za to, że będzie nas prowadził zgodnie z "chorymi pomysłami Adamczuka" :D
- Oooo! A czy czasem tutaj nie przechodziliśmy przez Spacerową na TUTcie?
- A tutaj spotkałem 4 wielkie jelenie z rogami!
- A tutaj biegłem w tym samym kierunku i z tym samym zwrotem co lis!
Nie byłem dziś w formie. Choroba nie chciała ustąpić i cały czas kichałem i smarkałem. Sił też było mniej. Chłopaki jak za starych czasów lecieli przodem i do czasu do czasu na mnie czekali. Starałem się jednak biec nie tylko z górki i po płaskim, ale włączałem sporo wolnego truchtu na podbiegach.
W Oliwie odłączy się Piotr i poleciał do domu. Choć zanim to nastąpiło zrobiliśmy wielkie koło po TPK między Spacerową a Słowackiego. I zostało nas dwóch - Michał i ja. W ostatnim czasie Michał się zmienił. Nie gna już sam nie patrząc na partnera, a zupełnie jak nie-Michał zwalniał, zagadywał, poczekał :) Ja czułem się coraz gorzej. Z głębi plecaka wygrzebałem jakiś żel, który ostał mi się z Chudego. Ale to nie pomogło. Woda z bukłaka mi nie smakowała. Zacząłem marzyć o litrowej butelce zimnej fanty. To był dopiero 20-sty kilometr biegu, a ja wszystkimi zmysłami czułem jak te pomarańczowe bąbelki na języku.
- Gdzie przecinamy Słowackiego? - pytam Michała
- Nooo, tam gdzieś. - mówi Michał
- Ja to pierdole, ja szukam jakiejś żabki i kupuję sobie fantę, bo nie wytrzymam!
Chwilę później wbiegliśmy do cywilizacji. Skierowałem się na stację Łukoila przy Centrum Matarnia. Patrzę... a tam normalnie samochody jeżdzą.
- Michał! Dziś jest handlowa niedziela!! BIEGNIEMY NA HOT-DOGA do IKEI i na wielką dolewkę napojów z dystrybutora!
Jak powiedziałem, tak zrobiliśmy. Co prawda nie było klasycznej fanty, tylko jakieś ciepłe słabo nagazowane podróbki, ale to i tak był pit-stop all inclusive. Po takim postoju można pokochać bieganie. Do zbiornika Jasień było z górki, brzuszki były pełne, ale nie za bardzo. Świat stał się lepszy. Michał odprowadził mnie jeszcze do Kartuskiej, skąd każdy udał się w stronę swoich domów.
Nie będę oszukiwał, że był to dla mnie łatwy bieg, bo (głównie ze względu na przeziębienie) - nie był. Jutro okaże się, czy udało pokonać się wirusa biegiem :) Na razie nic na to nie wskazuje. Zrobiłem 34 kilometry i zmęczyłem się bardziej niż na lipcowym maratonie z Rysiem w Wituni.
Poniewierka za 2 tygodnie. Składając dzisiejszy bieg z naszą wiosenną 80-cio kilometrową eskapadą na Wieżycę i z powrotem, dokładając do tego dziesiątki innych biegów po TPK oraz kilka wypraw na Kaszuby mogę powiedzieć, że trasa nie będzie mi obca i zaskakująca. Czy ułożę z tego dobry bieg? To się okaże.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz