sobota, 8 września 2018

Parkrun Gdańsk-Południe #112

Obudziłem się, patrzę przez okno - pada. Eeee, pewnie znów będzie okno pogodowe, taka zmyłka jak zawsze. No ale nie przestaje lać. Patrzę na moje nowe eNki, które miały zadebiutować dziś na parkrunie i jednocześnie myślę o błotku na małym bajorku. Bez sensu. Ufajdam je zaraz, drugiego dnia...


Przez chwilę nawet miałem plan zaatakować dziś 22 minuty. Choć trochę bez przekonania. Przede wszystkim za późno poszedłem spać. Do drugiej słuchałem na słuchawkach Frankie Goes To Hollywood i nie mogłem zasnąć. Potem obudziłem się o szóstej... No i wczoraj zamiast odpocząć to sobie pobiegłem akcent :)

Wyszedłem z domu pół godziny przed startem. Oczywiście załapałem się tylko na ostanie krople deszczu bo nad Gdańskiem otworzyło się tradycyjne parkrunowe okno pogodowe. Zbiegłem na dół, kilka razy przyspieszyłem chcąc sprawdzić czy mam dziś dobry dzień czy normalny. No i chyba raczej normalny.

* * *
Tuż po starcie znalazłem się za plecami Krzyśka Gajewskiego. Ostatnio za każdym razem zaczynałem za wolno i kończyłem widząc Krzyśka minutę przede mną i nie będąc w stanie go dojść. No to sobie myślę, że potrzymam się trochę na plecach. Krzysiek pewnie celuje w 22:30-23 minuty (i nie pomyliłem się) więc powinienem dać radę. 

No i tak sobie biegniemy. Pierwszy kilometr w 4 min 34 sek. Idealnie :) Nie za słabo i nie za mocno. Na takie tempo mnie stać. Krzysiek tymczasem nerwowo stara się obrócić i wyczaić kto mu wisi na plecach :D Pomyślałem w końcu, że nie będę taki i się zrównam i ponownie przywitam. Drugi kilometr niemal identycznie - 4 min 33 sek. Na przeciwległej prostej do startowej zaczęło trochę wiać w twarz. Krzysiek znalazł się kilka metrów przede mną, a ja jak Peter Sagan siadłem na jego plecach. Biegliśmy razem do tej góreczki przed pętlą po małym stawie. 

Ta górka to niby tylko kilkanaście kroków, ale zawsze wybija z rytmu. Nie wiem jak mam się tam zachować. Czy zwolnić, czy tylko skrócić krok i zwiększyć kadencję. Zazwyczaj robię to drugie, ale jak już wbiegnę to pierwsze kilkadziesiąt metrów na płaskim muszę wziąć kilka jeszcze głębszych oddechów i ponownie poszukać rytmu. 3 kilometr 4 minuty 47 sekund. Wolniej, zawsze ten trzeci kilometr mam najwolniejszy na parkrunie, ale to nie jest problem górki, ale problem głowy - to środek biegu i jeszcze jestem zachowawczy. 

Finisz na parkrunie dzielę na trzy etapy. Ten pierwszy zaczyna się już w tzw aphelium trasy, czyli w najdalej oddalonym punkcie od mety, na tym łuku za placem zabaw na małym bajorku. Stamtąd już nie oddalam się, a tylko przybliżam do mety. 1,7 km przed końcem. To nie jest jakieś wielkie przyspieszenie, urywam tam kilka sekund od tempa, ale nogi zaczynają nieść. 4 kilometr - 4 minuty 27 sekund. 

Drugi finisz zaczynam jakieś 500 metrów przed metą, kiedy przecinamy linię startu na prostej przed ostatnim zakrętem. To jeszcze nie jest pójście w trupa, ale tempo w okolicach 4 min/km. 

Trzeci finisz to ten, kiedy meta jest 100-150 metrów przede mną. Ale tutaj potrzebuję zawsze motywacji, musi ktoś mnie gonić, albo być przede mną w zasięgu złapania. Dziś niestety nikogo nie było ani z tyłu ani w rozsądnej odległości przede mną. Sam zmotywowałem się tylko na pół gwizdka. 5 kilometr - 4 minuty 10 sekund. 

Tydzień temu na metę wpadłem bardziej zmęczony. Dziś nie dałem z siebie wszystkiego, a mimo to wyszedł mi wynik 22 min 31 sek. Oficjalny pewnie będzie jeszcze kilka sekund lepszy, bo nie wyłączyłem endo na linii mety, ale dopiero jak się zatrzymałem. 

Mój parkrunowy rekord na 5 km jest już w zasięgu. Czuję, że mogę go złamać. 29-tego marca 2014 roku pobiegłem w Parku Reagana 21:56. Czekałem na to całe 4 lata, aby być w stanie się na niego zamierzyć. 4 lata wagowego rollercoastera. 4 lata chaotycznego biegania, chaotycznych diet i chaotycznych nawyków. Wiem, że złamanie 21:56 to jedno, ale to tylko etap. Etap o wiele dalszej podróży, w którą chcę wyruszyć. Chcę złamać 20 minut. Każdy zrzucony kilogram przybliża mnie do tego celu. Nie powiem, nie jest łatwo. Te 30 kg od stycznia dużo mnie kosztowało. Chcę dorzucić jeszcze 10 kg w dół i wtedy zacznę trenować konkretnie pod ten wynik. 

A jeżeli nie uda się załamać 20 minut, to może chociaż 20 min 22 sek? :)  

Stawiam piwo, temu, który pierwszy odgadnie dlaczego akurat 20:22!

* * *

Dziękuję wszystkim, którzy mi gratulują, że schudłem! To naprawdę miłe słyszeć takie słowa nawet co tydzień od tych samych osób :) I mam przy okazji prośbę: jeżeli kiedyś tak się stanie, że znów mnie odbije w górę mówcie mi wtedy: "Tomek, o fuck, ale przytyłeś!"

1 komentarz:

Podobne wpisy