Mam tak, że jak zaczynam eksplorować danego artystę to robię to na full. Słucham w samochodzie, w pracy, w domu i przede wszystkim - w trakcie biegania. I kiedy tydzień temu zaświeciła mi się lampka w głowie z napisem "Chris Rea" dziś jestem bogatszy o 4 płyty winylowe i kilkanaście godzin spędzonym z Chrisem. Nie będę rozpisywał jego płyt tak jak zrobiłem to z Depeche Mode, bo wtedy przez miesiąc nie słuchałbym niczego innego. Poza tym najwięcej czasu spędziłem z tą najbliższą mi płytą - The Road to Hell. To był rok 1989. Mniej więcej wtedy zaczynałem słuchać muzyki. Ale Chris Rea jakoś mnie minął. Był właśnie zbyt "pościelowy". Oczywiście każdy kojarzy tytułowy The Road To Hell, ale dopiero kilka dni temu udało mi się spojrzeć na Chrisa Rea poprzez pryzmat całej płyty.
No i kiedy te kilka dni temu wróciłem z biegania po przesłuchaniu The Road to Hell w całości, na słuchawkach, bardzo głośno, ułożyło mi się w głowie zadanie: "WOW, jaka to jest dobra muzyka! To jest normalnie jak David Gilmour solo wzbogacony poetyką Leonarda Cohena". Czemu tak późno to odkryłem?!
Okazuje się, że wcale nie późno, tylko w sam raz :) Chris Rea jest zaliczany do tzw. nurtu AOR czyli "Adult Oriented Rock". Innymi słowy - muzyka dla czterdziestolatków. Starzeję się w idealnym tempie :)
Wracając do samej płyty: po kilkunastokrotnym przesłuchaniu ten wielki tytułowy hit wydaje mi się najmniej na niej potrzebny. Może dlatego, ze jest tak samo wyeksploatowany (podobnie jak Kayleigh Marillion, czy Another Brick in the Wall dla Floydów), a może dlatego, że to jest bardzo równa płyta, której żaden hit nie jest do szczęścia potrzebny. Podoba mi się to technicznie perfekcyjnie brzmienie końcówki lat 80-tych. Ta płyta jest gęsta, głęboka i przemyślana. Aranżacyjnie doskonała. Pop, rock i blues, z którego czasami pobrzmiewają "chórki a la Waters" (You Must Be Evil) czasami coś z klimatu I'm Your Man - Leonarda Cohena (I Just Wanna Be With You) albo Dire Straits (Your Warm and Tender Love). Zaś kończący płytę Tell Me There's a Heaven zaśpiewany z orkiestrą to klasyczny wyciskacz łez, który powinien towarzyszyć napisom końcowym na filmie podczas kiedy publiczność siedzi w fotelach i nie jest w stanie ruszyć się z nich aż do ostatniego wybrzmiałego dźwięku i jeszcze kilkanaście sekund dłużej.
Fajnie jest być po 40-tce i "odkrywać" muzykę, która zawsze było obok, ale na którą chyba jeszcze nie byłem gotowy. Z drugiej strony trochę przerażające jest to, jak za 10 lat będę w kąciku nordic-walkingowego melomana wychwalał Elvisa Presleya :)
LISTA PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM
Ja tę płytę usłyszałem jako nastolatek u mojego wujka, który wtedy miał pewnie ze 35-40 lat i gdzieś tam wewnętrznie ją zaklasyfikowałem jako dobra, ale taka wujkowa właśnie ;-)
OdpowiedzUsuń