Dzieci z Bullerbyn w czasie kiedy chodziłem do szkoły było lekturą obowiązkową. Połknąłem tę książkę w jeden weekend. Pamiętam ten stan, kiedy człowiek jest pełen przekonania graniczącego z pewnością, że to właśnie najlepsza książka jaką przeczytał ever. Kilka lat później czułem to samo poznając muzykę Pink Floyd.
Dzieci z Bullerbyn to opowieść o sąsiadach i ich wspólnych przygodach. Jeżeli spojrzelibyśmy na Michała, Dominika, Stasia i mnie z góry zobaczylibyśmy dokładnie to samo. Mieszkamy blisko siebie. Na odległość rozgrzewki przed wspólnym treningiem. Od ponad dwóch lat biegamy razem w bliższej i dalszej okolicy. A jeżeli kiedykolwiek ktoś z nas chciałby zostać politykiem, musiałby sporo zapłacić za milczenie pozostałym. No i odkupić prawa do niewygodnych zdjęć :)
Przez ostatnie kilka dni zastanawiałem się po raz kolejny po co i dla kogo tak naprawdę piszę tego bloga? Jak nie wpaść w tarapaty pisania dla konieczności samego pisania? Dominik od dawna powtarzał mi, że 2 lata do klasyczny okres, kiedy komuś się jeszcze chce, a potem wpisy pojawiają się coraz rzadziej. Dwa lata minęły kilkanaście dni temu, a ciągle mam kilka tematów do przodu czekających na opisanie. Mam dwie pary przetestowanych ale nieopisanych słuchawek. Mam milion płyt przed sobą. Czytam trzy książki równolegle i praktycznie co tydzień biegam, lub ocieram się o jakiś organizowany bieg. Ale jeżeli ktokolwiek zapytałby się co sprawia mi największą przyjemność - odpowiedziałbym, że snucie kolejnych stron książki, takiej jak przygody Dzieci z Bullerbyn, gdzie poza głównymi bohaterami przewijałyby się w tle postaci naszych wszystkich biegowych znajomych z Trójmiasta i okolic.
Zabrzmiało jak nowy manifest. Ale tak właśnie miało zabrzmieć. Stasiu i Dominik piszą na swoich blogach coraz mniej. Michał nigdy tak naprawdę nie zaczął, ale świetnie się odgraża :) Póki co, poprowadzę tę literacką sztafetę samodzielnie, lecz bez problemu oddam pałeczkę na rozdział lub dwa w dobre ręce.
Poznajmy nas jeszcze raz.
Dominik. Wygląda jak grzeczny programista w jeansach. Na powyższym zdjęciu właśnie ukończył swój pierwszy ever bieg górski - Łemkowyna Ultra Trail 70. Nie goliliśmy się przed tym biegiem przez kilka tygodni. Do tej pory nie jestem w stanie zrozumieć jak człowiek, który właśnie zmasakrował się przez 10 godzin pokonując trasę z Beskidu Niskiego w Bieszczady w błocie i w temperaturze niewiele powyżej zera stopni był w stanie się ogolić. Co więcej - to była PIERWSZA rzecz jaką zrobił po "dostarczeniu nas" do naszej noclegowni. Odpowiedź jest prosta. Poza chwilami totalnego szaleństwa - z przystankami na czekoladę na pieńku - Dominik jest grzecznym programistą w jeansach... lecz nigdy nie wiesz, czy nie rozmawia z Tobą z pozycji pieńka.
Jarek, zwany Stasiem. Nie wygląda jak grzeczny programista bez jeansów. Choć dwa ostanie słowa poprzedniego zdania to czysta prawda. Bez jeansów wskakuje w ogień kiedy trzeba go ugasić i również bez jeansów nurkuje w Wiśle, Bałtyku i kaszubskich jeziorach. Skarpetki są jednak obowiązkowe. Skarpetki chronią, kiedy głowa myśli wolniej niż nogi. W skarpetkach ma swój sekretny przycisk z napisem "head off", kiedy trzeba biec 48 godzin bez snu. Stasiu jest po prostu nasz. Jest dla nas tym samym czym Moondog dla Cleveland Cavaliers.
Michał. Jeżeli Staś był Moodogiem, to Michał zastępuje nam komplet maskotek z Vancouver 2010. Łemkowyna nie była dla niego na tyle straszna aby nie kontynuować z nami rozmów lekko pochrapując z ręką podpartą pod głową. Michał jest miły i złośliwie przebiegły w jednej osobie... Skłamałem.... Michał tak naprawdę złośliwy jest tylko po to, aby w odległym rozdaniu zyskać kilka ekstra punktów do bycia miłym. Problem polega na tym, że nie każdy ma na tyle mocną głowę aby dotrwać do tego rozdania, kiedy miłość Michała wraca :) Aby obraz był pełny, muszę dodać, że kilkanaście minut po wykonaniu powyższego zdjęcia rozpoczęliśmy wspólnie post-łemkowski proces, który skończył się wykończeniem absolutnie wszystkich zasobów whisky w Chyrowej. Warunek był jeden. Drzwi mają być zamknięte, a krzesło stróża stać w tym samym miejscu.
Tomek. To ja. Powinienem do kompletu pokazać swoje zdjęcia jak śpię po 70 km w krainie Łemków. Kika dni przed tym biegiem wyglądałem jak na powyższym zdjęciu. Gdybym z taką brodą w tym roku pojechał do Chyrowej to pewnie cofnęliby mnie tuż przed Komańczą na Węgry. Kiedyś ważyłem 130 kg. Zrzuciłem sporo ale ciągle walczę na granicy dwóch i trzech cyfr. Stasiu mówi, że jestem gruby i mam cycki. Wiem, i wkurza mnie strasznie jak na biegach ktoś mi cyknie fotkę zanim wciągnę brzuch i odpowiednio ułożę koszulkę. Mam ochotę czasem wziąć takiego jednego Dymusa z drugim i nauczyć elementarnych zasad etyki jak się robi zdjęcia ultrasom plus-size. A może lepiej zrzucić jeszcze kilka kg?
Do Łemkowyny zostało 5 tygodni...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz