sobota, 7 grudnia 2019

Parkrun Gdańsk-Południe #178

Lubie biegać parkruny szybko. Kiedyś dawno temu, nawet jak biegałem względnie wolno to też szybko, bo zawsze dałem się ponieść i biegłem na wysokim tętnie, tak aby cierpieć już od pierwszego kilometra,  na drugim nie wierzyć w dowiezienie tempa, na trzecim przeklinać, a na czwartym i piątym odliczać ostatnie minuty bólu.


Na starcie jest trochę inaczej, na starcie masz marzenia, aby pobiec komfortowo, treningowo. Po raz kolejny tłumaczysz się przed znajomymi, że jesteś zmęczony, że wczoraj za mocno pobiegłeś, że nie dasz rady zrobić dobrego biegu... ale w brzuchu zaczyna już lekko mdlić, bo głowa nie da się oszukać i doskonale wie, że kiedy tylko padnie sygnał startu - polecimy jak dziki przez łąkę.

Wstałem o 7:00. Posortowałem tokeny, wypiłem kubek kawy, zjadłem trochę masła ;) spakowałem graty do samochodu i pojechałem na start. Byłem godzinę przed czasem. Nie byłem do końca pewny czy poza Pawłem ktoś jeszcze będzie i czy będę dziś biegł, czy organizował, więc aby skorzystać z poranka zrobiłem dwie ósemki po stawach. 6,5 km w różnym tempie, od spokojnego 5:00 aż po 4:15 - które o dziwo trochę mnie zatykało.

O 8:30 był już Paweł i zeszli się pozostali wolontariusze. Mogłem więc biec. Rozstawialiśmy flagi i bannery i przetruchtałem jeszcze pół kółka.

Przed biegiem nagrodziliśmy oklaskami naszego głównego koordynatora Tobiasza. Ale Tobiasza nie było, bo od dwóch dni świętuje narodziny córki Wandy!

9:00. Start.

Do przodu wyrwała grupka 7 osób. Sebastian, Damian, Piotr, Waldemar,  Krystian, drugi Piotr i ja. Fajna sprawa. Lecieliśmy tempem 3:45 min/km a w głowie kotłowały mi się dwie myśli:
  • Ale ekipa! Jakże kompletnie inna motywacja, no i ochrona przed wiatrem!
  • Ale 3:45 min/km? Ciekawe kiedy odpadnę... mam już ponad 100 km przez ostatnie 6 dni w nogach.

Pierwszy i drugi kilometr poszedł równiutko jak po sznurku. Zupełnie jak w biegach ulicznych z pacemakerem. Biegło mi się dobrze. Pół lekko, pół ciężko, ale nie umierałem.



Na trzecim kilometrze Damian zachował się egoistycznie i zaczął urywać się do przodu :) Chwilę później podążył za nim Sebastian. Waldemar, Piotr i ja biegliśmy w miarę równo, czasami się tasując. Trzeci kilometr tradycyjnie był 10 sekund wolniejszy. Na małym bajorku nie pozostało już nic z peletonu. Każdy walczył o swoje. Przez chwilę biegłem trzeci, ale  Piotr Bogdański zupełnie jak w Biegu do Źródeł zaczął biec swoje a mi brakowało mniej więcej jednego centymetra w każdym kroku i tak baaaardzo powolutku trzecie miejsce się zaczęło oddalać.

Ale wciąż biegło mi się zaskakująco dobrze jak na taki kilometraż w nogach i całkowity brak odpoczynku... Ale Waldkowi biegło się jeszcze lepiej i po wybiegnięciu z łącznika śmignął obok mnie tak, że nic nie byłem w stanie zrobić.

Ostatni kilometr to tempo 3:42 min/km. I dopiero tutaj zabrakło mi mocy w nogach. Chciałem rzucić więcej, tlen był, ale nogi nie chciały pójść. Na metę wpadłem z czasem 19 min 05 sek na piątym miejscu. To mój trzeci najszybszy bieg na 5 km w życiu i ... tylko 8 sekund od życiówki. Ślizgam się przez pół roku o te kilka sekund. Trzeba w końcu się z nią rozprawić i to z przytupem.



1 komentarz:

Podobne wpisy