"10 minut rozgrzewki, 18 minutowych powtórzeń: 1 minuta ile sił w nogach, 1 minuta wyłapywania cząstek tlenu z atmosfery, 10 minut schłodzenia"Łatwizna, prawda? Zdecydowanie tak. Zdecydowanie nie. Ten kenijski fartlek, który zaproponował mi Antoni to najbardziej porąbany trening, jaki udało mi się wyczytać/wysłuchać/wynaleźć albo dostać w prezencie. Kiedykolwiek w życiu.
Czym jest fartlek niby każdy wie. Fartlek to skandynawska formuła treningu bazująca na zabawie szybkością i pewnym nieuporządkowaniu. Znajdujesz sobie pewien punkt w oddali i pędzisz ku niemu co tchu, zwalniasz, odpoczywasz, szukasz kolejnego punktu... Myślę, że w teorii spotkał się z nim każdy z nas. A w praktyce? Spróbował pewnie też każdy. Ale kto wprowadził ten typ treningu jako regularną jednostkę praktykowaną w każdym tygodniu? Pewnie niewielu... bo fartleki ciężko nazwać biegiem luźnym, ale też będąc biegowym cyfronem ciężko okiełznać je jako jakościowe jednostki treningowe i nałożyć na nie skalę porównawczą.
I wtedy wchodzi Antoni, twórca Kodeksu Biegacza, cały na biało i mówi: biegaj fartleki, ale uporządkuj je: 18 minut na 18 minut. 18 regularnych powtórzeń.
W moim muzycznym świecie osobowością o podobnej strukturze swoich wizji jest Robert Fripp - lider King Crimson. "Kształtowanie chaosu” i „nieskrępowane porządkowanie anarchii” - czyli coś co robi ze swoją muzyką Fripp, dokładnie to samo czuję w tych 18 minutowych przyspieszeniach. Takich bez określonego tempa, ale ze świadomością, aby robić to tak szybko jak potrafię.
"Trening jest jak walka z gorylem. Nie przestajesz, kiedy jesteś zmęczony. Przestajesz gdy goryl jest zmęczony."Kiedy mam pobiec interwały w określonym mocnym tempie już w trakcie rozgrzewki jestem pełen niepokoju i niepewności czy na pewno dam radę. Czasem dyspozycja dnia sprawia, że taki trening jest całkiem łatwy a czasami bywa tak ciężki, że ostatnie powtórzenia wchodzą za wolno. W efekcie, albo nie zrobię maksa, na jaki mnie stać, albo będę się obwiniał i szukał na siłę przyczyn gorszego dnia.
Przy fartleku wg Antoniego zawsze biegniesz na granicy. Za każdym razem wiesz, że nie da się urwać już za wielu sekund z tego treningu.
- Pierwsze 2-3 powtórzenia biegniesz niczym renifer w zagajniku z choinkami.
- Ale w okolicach 6-7 rzucasz już najcięższym mięsem. (ja na przykład z głębi serca dwa razy w tym samym momencie powiedziałem: weź kurwa Antoni ja pierdolę...)
- Kiedy wreszcie złapiesz dostateczną ilość tlenu po mocnej minucie i mroczki schodzą z oczu, patrzysz na zegarek i okazuje się, że zostało ci raptem 10-15 sekund odpoczynku. Mijasz spacerujących ludzi będąc akurat na tej "wolnej minucie" a dyszysz jak na mecie parkruna. Ich spojrzenia pełne politowania mówią: "nigdy nie zacznę biegać!"
- 10-12 powtórzenie i czujesz, że goryl jest już lekko zmęczony, ale ciebie też zaczynają boleć jakieś punktowe fragmenty łydek, ud czy stóp. Palą już nie tylko płuca ale całe ciało.
- 16-te powtórzenie, goryl leży na deskach po raz pierwszy, zostały dwie rundy i zaczynasz myśleć o stylu.
- 18-te powtórzenie - głowa biegnie szybciej niż nogi, te bezwładnie za resztą ciała kręcą w nieskoordynowany sposób tak szybko jak potrafią. Wiesz, że to końcówka ostatniej rundy, wyprowadzasz prawy sierpowy. Jeden, drugi! Patrzysz na zegarek i wyprowadzasz jeszcze kilka ciosów po gongu!
Goryl leży na deskach. Truchtasz do domu z poczuciem zwycięstwa. Mijasz jeszcze raz tych spacerujących ludzi i myślisz sobie: "gdybyście tylko wiedzieli, jak ten goryl walczył :)".
Biegłem ten trening 2 razy. Za każdym z nich było około 5 stopni ciepła, a biegłem całkiem na krótko (szorty, jedna warstwa - krótki rękaw) i traciłem na wadze 1,5 kg w 52 minuty.
A w głowie po takim treningu totalne szaleństwo - to jest trening, który jest z jednej strony bardzo łatwy, bo cały czas masz świadomość istnienia wentyla bezpieczeństwa i nie zawalenia treningu (po prostu zwolnisz). Ale z drugiej - nie ma żadnego powodu aby odpuszczać i walisz tego goryla po ryju najmocniej jak potrafisz. Po takich 50 minutach czujesz się i Rambem i Van Dammem w jednej osobie. Zakochałem się w tym treningu.
Nie nie, nie przyszedł Mikołaj. To Kamila, pożyczył mi na święta :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz