niedziela, 1 grudnia 2019

Maraton Gdańsk-Zakoniczyn --> Rewa


Umawialiśmy się z Dominikiem i Michałem na ten dzień od dwóch tygodni. Ja prywatnie wzbraniałem się przed innym terminem niż niedziela-niehandlowa, aby nie skonfliktować się z terminarzem rodzinnym. Taki dzień jak dziś był idealny, wysłałem żonę z dziećmi na Krainę Lodu 2 do kina, a sam miałem praktycznie pół dnia do dyspozycji. 

Gdzie i ile? Tego nie wiedzieliśmy do samego rana. Padały różne propozycje, w tym i taka, aby zacząć o 7-mej pod Neptunem i strzelić klasyczne, historyczne, legendarne i darmowe Tricity Ultra :). Ale na to przyjdzie czas. Powiedziałem nawet dziś Dominikowi w trakcie powrotu, że dwóch rzeczy jestem spokojny i pewny: jak będę gotowy to zrobię trójkę na maratonie oraz, że TCU powróci. Inna propozycja to zrobić 60 km gdzieś po TPK, którą Michał próbował rozbić na 3x20 czyli - on 20, Dominik 20 i ja 20. Na to nie poszliśmy. I może to był błąd, bo rano Michał napisał... że nie ma sił i sorry i że zachowuje się jak piłkarz, a nie jak biegacz i idzie spać dalej. Spoko. Zdarza się. Bywają ważne powody. Nie drążyliśmy.

- To gdzie biegniemy? - zapytałem Dominika o 8-mej rano pod blokiem?
- Noooo eeeee hmmmm.
- A byłeś kiedyś w Rewie?
- TAK! Mam ciocię w Rewie! Można tam dojechać SKM!
- Nie w Redzie, ale w Rewie!
- No nie, tam nie byłem.
- Ja też nie byłem
- No to.... biegniemy do Rewy!
* * *



Do Rewy z naszego osiedla jest 42 km. Tyle pokazuje google. Maraton Zakoniczyn-Rewa od razu zjednał nasze serca. Miałem przy sobie telefon, 20 zł i ... nic więcej. Założyłem po raz pierwszy w sezonie dresy zamiast krótkich spodenek. Dominik nie. Był ubrany tak samo jak w środku lata, ale miał plecak, a w nim... wiatrówkę i rękawiczki. Żadnych baniaków z wodą i tony batonów. I absolutnie zero stresu. Uwielbiam biegać na lekko. Tak samo przebiegłem 75 km na Poniewierce i naprawdę nie widzę potrzeby zabezpieczania się obciążającym prowiantem na biegi, które ciągną się przez cywilizację. 

Pierwsze 10 km biegliśmy skrajem lasu i miasta. Naszym celem pośrednim była Gdynia, ale nie chcieliśmy nurkować głęboko w TPK i robić dużo dodatkowych kilometrów. Jednak od czasu do czasu zerkałem na mapy, a te pokazywały nam skróty, które biegliśmy pierwszy raz w życiu. Granice pomiędzy dzikim lasem a nowymi betonowymi osiedlami zmieniają się co kilkaset metrów. Tych granic strzegą zmarźnięci czerwonoocy psiarze, których pupile zmusiły do wyjścia z domu w ten niedzielny poranek po sobotniej nocy. A pogoda była ... dziwna. Niby gdzieś zza chmur przebijało się słońce, ale na trawie leżał szron, chodniki były śliskie, a kałuże można było kruszyć. 

Morena - Wrzeszcz - Oliwa. Czas mijał szybko. Pierwsza refleksja nastąpiła na Monte Cassino w Sopocie. Słońce przebiło się trochę bardziej, to był dopiero 16-ty kilometr i niebezpiecznie zaczęliśmy się rozjeżdżać. Ja nie czułem ani grama zmęczenia. Mogłem w każdym momencie dostać impuls i polecieć 5km poniżej 20 minut. Dominik za to zaczął coś wspominać o pierwszym kryzysie, że mało biega i czuje ścięgna. No ale kto lepiej może go znać, niż jego partner z Rzeźnika? Dominik lubi pomarudzić, potem coś mu się da i włącza motorek. Trzeba tylko zabawić się Mikołaja i wymyślić odpowiedni prezent.  Na Rzeźniku polałem mu głowę wodą. Na 150 na Hel kupił u Pani 500 gram czereśni. Tym razem było jeszcze łatwiej. 



- Możemy skręcić na plażę i pobiec trochę na słońcu?
- Jaaaasne!

Kawałek za Sheratonem skręciliśmy na plażę i aż do samej Gdyni lecieliśmy linią morza. Dominik dostał słońca i rozpoczął proces fotosyntezy. 

7 kilometrów plażą. 7 kilometrów w słońcu. Mimo temperatury około 2-3 stopnie zdjąłem bluzę i biegłem w samym t-shircie. Minęliśmy Orłowo, klify, rybaków, rowerzystów, panią z budce z kawą, gdzie zaliczyliśmy pierwszy na trasie kulinarny postój - Dominik wypił kawę, a ja 400 ml wody. 




Dobiegliśmy na Skwer Kościuszki i skręciliśmy aby zrobić zdjęcie pod Błyskawicą.

- Aaaaale gdzie jest Błyskawica?
- Chyba ukradli!

No nie ma, naprawdę ukradli. Jest kasa, jest tabliczka, ale Błyskawicy nie ma!



Kawałek dalej Dominik kupił sobie pączka. Ja odmówiłem, bo jestem ostatnio wyznawcą filozofii Porannego Biegacza i postanowiłem jedzenie na maratonie traktować jak voodoo. Miałem 27 km na liczniku i absolutne zero zjazdu. 

15 km do celu. Pierwsze 27 minęło bardzo szybko. Nie chcę oszukiwać, że kolejne 15 jakoś strasznie się dłużyło, ale zaczęliśmy zauważać tę znajomą z poprzednich biegów funkcję wykładniczą, że z czasem myśli i wydarzenia znacznie przyspieszają. Mam w głowie mnóstwo migawek właśnie tych ostatnich 15 km, choć cały bieg był tempowo raczej jednorodny.


  • W drodze do Estakady Kwiatkowskiego mijaliśmy te same przystanki, te same stacje benzynowe co na wyprawie Hel 100.
  • Mnóstwo rowerów przypiętych łańcuchami i kłódkami przy przystanku na Grabówku
  • Tradycyjnie lekko pobłądziliśmy na wysokości terminala Steny.
  • Idąc jedynym dłuższym podejściem na na Pogórzu wymyśliłem, że w 3,5 godziny da się wrócić do domu z Openera z buta :)
  • I potem ta dłuuuga prosta przez Kosakowo, Pierwoszyno i Mosty. Urwałem się od Dominika i biegłem sam. Czasem nawet tempem poniżej 5 min/km i absolutnie nie czując ani głodu, ani pragnienia, ani zmęczenia. Czułem raczej smutek, że mam w sobie tyle energii ale jeszcze jeden zakręt w prawo i trafię na koniec podróży. 

Zatrzymałem się na początku Rewy i poczekałem na Dominika. Kiedy przybiegł pokazałem mu cypel w oddali i powiedziałem, że czeka nas jeszcze kilometr biegu.





- Ale zajebisty cypel! - powiedział Dominik

I pobiegliśmy. Kilometr ulicą i jeszcze pół po piasku. Na sam koniec, aż do morza. Ten cypel w Rewie to taki mini-Hel, a cała nasza wyprawa od początku do końca miała w sobie elementy tych prawdziwych, dużych wypraw biegowych na Hel.



Łącznie weszło 45 kilometrów. Średnie tempo 6:07 min/km. Czas 4h 35min.

Mam pewną ambiwalencję kiedy myślę o tym biegu. To był po prostu bardzo łatwy poranny maraton. Fajna przygoda zwieńczona turystyczną ciekawostką (naprawdę pierwszy raz byliśmy w Rewie!). Ale zabrakło mi cierpienia. Kiedy pada pomysł pobiegnijmy do Rewy to w każdej osobie, która przeżyła kiedyś tę ekstazę związaną z łamaniem zmęczenia w biegu ultra zaczyna pulsować pewne podniecenia, chemia cierpienia. Ja jej dziś nie doznałem. Ten bieg wszedł gładko, łatwo i aż za łatwo.



W kontekście przygody i męskiej wyprawy - 100% zadowolenia
W kontekście fizycznego zrycia? Zabrakło mi 10, 20, a może i 40 kilometrów aby zacząć dzwonić do żony, że już nie mogę i mam dosyć :)



Gdyby w niedzielę o 13:00 był w Rewie parkrun - mógłbym obiecać Adamowi Baranowskiemu, że spokojnie zrobiłbym sub20.

* * *

Sprawdzając tuż przed wyruszeniem z domu, czy jest sens biec do Rewy zwróciłem uwagę tylko jedną jedyną rzecz - czy w Rewie będzie czynna pizzeria. Google powiedziało mi, że tak. Decyzja została zatem podjęta. Riffe Surf Pizza, opalana z pieca. No i można było napić się piwa. 

Usiedliśmy więc w pizzerii, Dominik wziął wegetarianę, ja pizzę z tuńczykiem. Zamówiliśmy po piwie i zadaliśmy sobie pytanie:

- Ale jak my teraz wrócimy do domu???

c.d.n 


ciąg dalszy:

Wróciliśmy, żyjemy i nie ma co roztrząsać :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy