piątek, 3 maja 2019

Kącik biegowego melomana: Genesis - Duke


Genesis. Początek. Stworzenie. Pierwszą płytą, którą zabrałem ze sobą na bieganie 7 lat temu był album Trick of the Tail. Pierwszy bez Gabriela, pierwszy z Collinsem na wokalu. Taniec na wulkanie. Przy tej muzyce po raz pierwszy zacząłem dusić się zimnym powietrzem po przebiegnięciu pierwszych kilkudziesięciu metrów. Ten stan był bolesny, ale jak to często bywa - również wciągający. Przy muzyce Genesis dokonało się nomen-omen moje stworzenie. Biegowe stworzenie.

Historia Genesis dość wyraźnie dzieli się na pewne etapy:
  1. Ten z Gabrielem na wokalu, progresywny, przepełniony długimi na kilkanaście minut utworami. Zakończony dwupłytowym arcydziełem The Lamb Lies Down on Broadway
  2. Ten po odejściu Gabriela, z Collinsem przy mikrofonie, ale wciąż progresywny. Od roku 1976 do 1980 kończący się wydaniem albumu Duke.
  3. Etap popowy, ale wcale nie znaczy, że jakkolwiek gorszy. 

Płyta Duke to ostatnia taka w pełni polifoniczna, gęsta, nieprzystępna, trudna do słuchania z zwykły piątkowy wieczór...  Ta gęsto utkana struktura płyty świetnie sprawdza się w trakcie biegania. Wypełnia głowę do tego stopnia, że ciężko myśleć o czymkolwiek innym.

Mam z nią kilka wspomnień:
  • Na początku lat 90-tych nagrałem ją na jedną z moich najlepszych taśm chromowych. Niestety niedługo potem było włamanie do domu moich rodziców, skąd złodzieje wynieśli między innymi wszystkie moje kasety. Do tej pory, choć minęło ponad 25 lat od tego zdarzenia, dziwię się, że nie rozpaczałem jakoś dramatycznie, choć łupem złodziei padło kilkaset kaset z mojej pieczołowicie układanej kolekcji. Wyczyścili mi półkę do zera. W tym poszedł sobie świeżo nagrany Duke. Nie zdążyłem wtedy dość dobrze poznać tego albumu...
  • Mam taką migawkę przed oczami, że Edyta Bartosiewicz mówi, że jej absolutnie ulubionym albumem ever jest właśnie Duke - Genesis.
  • 2,5 roku temu pomyślałem, że będę kupował mojemu synowi na każde urodziny jakąś fajną płytę. Na roczek dostał właśnie Duke :)

Piszę dziś o tej płycie, bo po prostu czasem tak bywa, że człowiek musi wyjść z domu i poobcować ze sztuką. I tak mi zaczął chodzić ten Duke po głowie, że wyrwałem się na spacer ze słuchawkami. Biegałem już dzisiaj, więc nie chciałem tego nazywać drugim treningiem w ciągu dnia, ale jakoś tak zacząłem truchtać. Bardzo delikatnie i bardzo powoli, bo nie bieganie miało być najważniejsze, a słuchanie. Kiedy tylko za bardzo przyspieszałem, za bardzo wciągałem się w rytm biegu - zwalniałem i skupiałem na muzyce.

To jeden z ostatnich wielkich albumów progresywnych starej szkoły. Patrzę na datę wydania... 1980... i nie przychodzi mi do głowy żadna inna tak dobra płyta wydana później. Oczywiście tylko w kategorii starej szkoły, bo ta nowa już się rodziła i kilka pereł miało przyjść na świat tuż tuż.

Duke jest jak pinezka wbita na linię czasu, gdzie po jednej stronie jest Days of Future Passed - The Moody Blues 1967, a po drugiej właśnie Duke - Genesis. To niby tylko 13 lat, ale w muzyce wydarzyło się tyle co przez poprzednie 1300.



RECENZJE PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy