wtorek, 21 maja 2019

Boys Don't Cry

Mam wrażenie, że te dwa ostatnie posty wyrzucone z siebie w weekend, czyli ten o kryzysie 42-latk i zaraz za nim ostatni parkrun z perspektywy ścigania się o wynik, uwolniły mnie trochę z tego ciśnienia, które sam sobie nałożyłem.


Plany biegowe są fajne, ale tylko wtedy, kiedy można je przeplatać chaosem. Wspominałem już o tym przynajmniej kilka razy. Kontrolowany chaos - uwielbiam taki trening. Plany mnie spalają, ale z drugiej strony - są skuteczne. Efekt ich realizacji daje satysfakcje. Ale sumarycznie, patrząc na całokształt naprawdę nie wiem co jest lepsze: chaotyczny trening zgodny z melodią duszy i przypadkowe wyniki na zawodach, czy treningi wg linijki plus satysfakcja przyniesiona poprzez wyniki.

Pierwszą połówkę roku mam już za sobą. Tę "cyfronową". Połmaraton, maraton i 10 km, do których się przygotowywałem, do tego kilka pakrunów, które raczej nigdy nie są zawodami docelowymi, ale jak napisał 2h59min.pl - jeżeli się biegnie w sobotę o 9:00 w parkrunie, to trzeba pomyśleć o tzw. śniadaniu przez zawodami.

Pozostało niewiele ponad miesiąc tego półrocza. W tym czasie biegnę z Dominikiem Rzeźnika i absolutnie nie chcę go zlekceważyć, wręcz przeciwnie - chcę dać z siebie wszystko! Ale chcę aby ten bieg był takim punktem zbierającym w jedną całość wszystkie moje wewnętrzne oczekiwania od biegania. Aby był biegiem na tyle szybkim na ile damy radę i na tyle radosnym ile się da z tych Bieszczad radości wycisnąć.

* * *

Boys Don't Cry

To tytuł pierwszej płyty The Cure. Wczoraj wieczorem zacząłem się zastanawiać jaką dyskografię wziąć na swoją ścieżkę zdrowia. Chodziły mi po głowie trzy zespoły: The Cure, U2 i REM. Każdy z nich lubię, ale nie znam ich wszystkich płyt. Bieganie z kompletną dyskografią miałoby dla mnie też pewien element poznawczy.

Dziś rano wstałem o 4:15. Było jasno. Śladem po wczorajszych ulewach była już tylko ogromna wilgoć w powietrzu. No i chmury, gęste i wciąż nie do końca rozwiane. Miałem spore obawy jak zagra chłód i mrok (i pająki) Roberta Smitha w takich okolicznościach.

Boys Don't Cry to amerykańska wersja ich debiutu. Ten prawdziwy brytyjski nazywał się Three Imaginary Boys i różnił się kilkoma utworami. Wysłuchałem rano obu wersji. Brytyjska rozpoczyna się od 10.15 Saturday Night. Zbiegałem w dół chodnikiem ku bajorku i zastanawiałem się czy lepiej będzie jak spotkam Adama Baranowskiego, czy raczej nie, bo zacząłem osiągać od pierwszych nut doskonałe zestrojenie z muzyką i zdjęcie słuchawek byłoby bolesnym kompromisem.

Na temat The Cure napisano wiele książek, a świat jest pełen ultrafanów. Ja mam w sobie jednocześnie miłośc i dystans. Czasem ich analizuję, czasem po prostu się zatracam. Ich debiut jest gdzieś pomiędzy. Z jednej strony to zbiór króciutkich 2-minutowych piosenek podszytych punkrockową estetyką, ale jednocześnie kreujących początek "świata Roberta Smitha". Tego samego świata, który rozkwitnie już niedługo, świata, który eksploduje geniuszem na płytach Faith i Pornography.

Boys Don't Cry pierwszy raz usłyszałem pod koniec lat 80-tych u kuzyna w Elblągu. Korzystając z dwukasetowego magnetofonu udało mi się zrobić kopię dla siebie i przez kolejne tygodnie zajeżdżałem magnetofonową głowicę takimi kawałkami jak Jumping Someone Else's Train, Fire in Cairo, czy Killing An Arab. Potem z The Cure miałem dłuższą przerwę, kilkunastoletnią. Przez lata znałem tylko wspomniany debiut oraz Disntegration - czyli płytę z tamtych czasów...

c.d.n.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy