niedziela, 28 października 2018

AmberExpo Półmaraton Gdańsk 2018 - moja przygoda z "Plutonem 1:39"


Kamil biegł wszystkie półmaratony do tej pory, które były w Gdańsku. Ja zapisałem się po raz pierwszy. Jadąc wspólnie na start wypytywałem się wszystkie detale trasy biegnącej przez miasto... w którym mieszkam, które doskonale znam, które przemierzyłem wzdłuż i w poprzek setki razy.

Ale inaczej wyglądają poranne biegi do Brzeźna aby wykąpać się w morzu, inaczej jeździ się samochodem, a jeszcze inaczej biegnie środkiem ulicy.

- Kamil, ale czy ta górka we Wrzeszczu na pewno nie jest stroma? Przecież na światłach trzeba zaciągać ręczny?
- Nie jest, nie jest, wydaje Ci się, ale za to tuż przed metą, jak się wbiega do Letnicy, to ten wiadukcik daje w kość...

18,5 km trasy. Wyrywam do przodu tuż przed tą górką, zaraz po słowach peacemakerów, żeby skrócić krok, zebrać się w kupę, aby wiatr nas nie zwiewał i trzymać kadencję. Nie kalkulowałem tego, tak naprawdę niewiele kalkulowałem na tym biegu, po prostu zrobiło się zbyt gęsto przez chwilę za balonikami, uskoczyłem w bok i jakiś impuls kazał mi pognać do przodu, długim finiszem do samej mety.

Po raz pierwszy tego dnia przyspieszyłem oddech, nawet zacząłem sapać i wydawać jakieś bojowe dźwięki z gardła przy każdym oddechu. Poczułem wystrzał adrenaliny w żyłach i po prostu wyprzedzałem. Wszystkich, hurtowo, jeden po drugim. 20 kilometr - 4 min 12 sek. O pół minuty szybciej niż wszystkie poprzednie tego dnia. Już absolutnie nic złego nie może się wydarzyć. Będzie życiówka, będzie czas poniżej 1h 40 minut. Ścigam się jeszcze z kilkoma zawodnikami, wyłącznie po to aby zużyć tę naprodukowaną adrenalinę. Ostatni zakręt, wbiegam do AmberExpo.... ta meta jest o wiele wiele za szybko. Gdyby można było wyruszyć na drugie kółko zrobiłbym to bez zastanowienia...

Ktoś mnie woła, rozglądam się, a przy barierkach stoi Adam Baranowski (który przybiegł jakieś 15 minut wcześniej) i mnie woła.

- Chodź Tomek, mam tutaj taki fajny telefonik, co robi bardzo ładne zdjęcia i.... CYK... no i zobacz jakie ładne.

fot. Adam 2h59min.pl Baranowski

Byłem jeszcze trochę oszołomiony, więc nie do końca widziałem co mi pokazuje. Ale kiedy poprosiłem go kilkanaście minut później o przesłanie okazało się, że to jest... najbardziej zajebiste zdjęcie z mety jakie ktokolwiek kiedykolwiek mi zrobił. Dzięki Adam!

Postałem chwilę na mecie. Poczekałem minutkę na moich pacemakerów. W międzyczasie przybiegł Krzysiek Gajewski, który z rozmów przed startem mówił o czasie 1:43-1:44, a ostatnie 10 km biegliśmy razem.

- Cześć Tomek, zaparowały mi na starcie okulary i pomyliłem baloniki, więc tak sobie tutaj z Wami biegnę - powiedział około wspomnianego, 10-tego km.

Gdy wbiegli pacemakerzy podziękowałem każdemu z nich. Pewnie nie do końca wiedzieli kim jestem, bo grupa była duża, a pacemakerzy zawsze patrzyli do przodu, a my czailiśmy się ich plecami. Jedno jest pewne - panowie odwalili kawał, bardzo potrzebnej, dobrze wykonanej roboty. Będę jeszcze wspominał o nich poniżej, ale teraz... wróćmy do samego początku.

* * *

Początków może być kilka.

  • Może nim być 1 stycznia 2018 roku, kiedy postanowiłem nie udawać, że chcę coś w sobie zmienić, ale po prostu to zacząć robić. Przestać się oszukiwać i zmienić nawyki.
  • Początkiem może też być dzień kiedy po miesiącach treningów poczułem krew, poczułem, że wszystkie moje życiówki są w zasięgu i zapisałem się na ten półmaraton. To mój pierwszy oficjalny półmaraton od 2014 roku w Żarnowcu, kiedy pobiegłem coś około 1h 43min i nigdy potem nie zbliżyłem się do tego wyniku. Zapisując się na AmberExpo Półmaraton Gdańsk 2018 myślałem nie o przygodzie i miło spędzonej niedzieli, ale właśnie o życiówce. 
  • Początkiem może być też to, że podkręciłem motywację rzucając Kamilowi rękawice, widząc jego męczarnie dwa miesiące temu w Iławie i czas około 1h 45min. 
  • Początkiem może być też dzisiejszy poranek. I w ten klasyczny sposób będę kontynuował ten wpis...

Zmiana czasu, godzina więcej snu. Budzę się wyspany o 6:30 i spokojnie rozpoczynam dzień. Kubek kawy, otwieram lodówkę szukając czegoś sensownego do zjedzenia. Znajduję: garstkę ryżu z wczoraj, jogurt, banana i syrop klonowy. Mieszam to wszystko w miseczce. Lekkie, zdrowe i całkiem smaczne.

Ale prawdziwy hit zostawiam sobie na ostatnią godzinę przed startem. Moja żona całkiem nieświadomie (myśląc, że to czekoladki dla dzieci) przywiozła mi z podróży za ocean kilkanaście wegańskich batonów Scotta Jurka marki Clif Bar! Trzy z nich czekały na ten dzień. Jeden dla Kamila i dwa dla mnie :) Trzeba jakoś zbudować przewagę :)


Pierwszego zjadłem w samochodzie, a po drugim już w AmberExpo z Kamilem.


Ja nie jestem ekspertem od żeli i batonów. Jadam je na biegach przypadkowo i nie widzę wielkiej różnicy między zjedzeniem jednego czy drugiego. Jednak te dwa Clif Bary absolutnie nie leżały mi na żołądku oraz nie miałem żadnego zjazdu energetycznego w trakcie całego biegu. Może to właśnie ich zasługa?

Drugi z elementów, które robię zawsze od niechcenia to rozgrzewka. Tym razem Kamil mnie zmotywował i 30 minut przed startem przebiegliśmy 2 km robiąc różne skipy i sprinty. W końcu zaczął padać deszcz. Na chwilę jeszcze skryliśmy się w hali i powoli zaczęliśmy skupiać na biegu. Co kilkanaście sekund pojawiał się ktoś znajomy, wymienialiśmy kilka zdań na temat swoich oczekiwań co do biegu, czy pogody lecz z minuty na minutę coraz bardziej zawężałem pole widzenia i koncentrowałem się na biegu.

Jaki on mógł być? Jak chciałem pobiec? Mówiłem wprost. Przylepiam się do baloników na 1h 39 min 59 sek i kolejne decyzje podejmuję potem. Nie miałem pojęcia czy po kilku kilometrach w tempie 4:45 będę ledwo dyszał czy zastanawiał się czemu tak wolno biegniemy. A nawet jeżeli, to przecież NIGDY w życiu nie pobiegłem tym tempem 21 kilometrów.

Deszcz rozkręcał się coraz bardziej. Na szczęście wziąłem z domu woreczek śniadaniowy, do którego mogłem włożyć swoją komórkę z endomondo. Zegarka wciąż nie mam (bo wciąż nie ma na rynku zegarka godnego mnie) :)

START
Za balonikami gęsto. Staram się nie zostać zbyt daleko z tyłu, więc co chwila z kimś się trącam. Pierwszy km 4:44... no ale czego innego można by się spodziewać? Moje leciutkie "pluszowe" newbalance nasiąkają wodą. Been there, done that. Deszcz kompletnie nic mi nie robi. Chyba każdemu kto przebiegł ostatnie trzy edycje Chudego Wawrzyńca deszcz nie jest w stanie wyrządzić żadnej mentalnej krzywdy. Koleina pełna wody? Proszę bardzo, to i tak bez znaczenia, nie ma sensu patrzeć na mnie krzywo, że zrobiłem rozbryzg ludziom po łydkach. Za 5 minut wszyscy będziecie mokrzy od stóp do głów i nikt nie będzie omijał kałuż.

Zamyślam się. Oddycham spokojnie, miarowo. Biegnę lekko. Jak na typowym niedzielnym długim wybieganiu. Żadnej walki, żadnej niepewności. Tup tup tup tup tup tup oddech tup tup tup tup tup tup oddech. Baloniki cały czas kilka metrów przede mną. ...

Na 8 kilometrze Kamil idzie do przodu i wyprzedza grupę. Mógłbym go gonić bez problemu, ale nie chcę. Gdyby to był 16 kilometr na pewno przytrzymałbym się jego pleców. Ale jest dopiero 8-my i ciągnę tym samym miarowym, lekkim, nadspodziewanie spokojnym tempem, lecz nie wiem co będzie dalej. Może jak zacznę szarżować spotka mnie jakaś "półmaratońska ściana"? Moim celem jest życiówka i złamanie 1h 40min. Największą pewność na realizację tego celu będę miał po prostu trzymając się grupy.

GRUPA
To było gdzieś około 15 kilometra. Biegliśmy całą szerokością drogi i jak peleton na Tour de France dochodziliśmy i wyprzedzaliśmy tych co przeszarżowali na wcześniejszych kilometrach. Jeden z pacemakerów wziął z bufetu dwa kubki z izo i zapytał czy ktoś z grupy ma ochotę na łyka. Wziąłem jeden z kubków, napiłem się i podałem dalej. Byliśmy jak jedna drużyna. Byliśmy jak pluton dowodzony przez najlepszych oficerów. "Pluton 1:39". Czułem się dumny biegnąc razem w grupie, wzajemnie się wspomagając i prąc do przodu w jednym, wspólnym rytmie kroków. Grupa ma ogromną mentalną przewagę nad samotnymi jeźdźcami. Jeżeli ktokolwiek czai się na życiówkę - chyba nie ma lepszego sposobu niż podpiąć się pod baloniki.

18,5 km trasy. Wyrywam do przodu tuż przed tą górką, zaraz po słowach peacemakerów, żeby skrócić krok, zebrać się w kupę, aby wiatr nas nie zwiewał i trzymać kadencję.... to był mój moment aby z okrzykiem na ustach i wirtualnym karabinem w dłoni wyskoczyć z okopów i ruszyć z całych sił na wroga!

1h 38min 44 sek - nowa życiówka! 

Co było dalej pisałem we wstępie. Sesja foto u Adama Baranowskiego, podziękowania dla pace'ów. Gratulacja dla innych zawodników, w tym Kamila, który przybiegł 2 minuty przede mną (przy okazji robiąc swój najlepszy rezultat ze wszystkich swoich gdańskich półmaratonów), poszukiwania zupy pomidorowej, kupno trzech malajek z Bałtyku dla dzieciaków i powrót do domu.  


* * *

Jeszcze nigdy nie wracałem do domu tak NIE zmęczony po biegu "na wynik". Nie było dziś żadnego romantyzmu, żadnej dzikiej walki, pogoni, ucieczki. Po prostu dobrze wykonana robota. Na mecie czułem się trochę jakbym podszedł do okienka po wypłatę. Nie po nagrodę, ale po wypłatę. Ten medal na szyi to wypłata za te 10 miesięcy pracy, diety, treningów. Nie dostałem go za darmo. Zapracowałem na niego. Co więcej, spodziewałem się go. Jedyne co dziś musiałem zrobić to nie spieprzyć tego, nie dać się zwolnić dyscyplinarnie :)
 

Wbrew niektórym opiniom dziś była doskonała pogoda na zrobienie życiówki. Raz jeszcze gratulacje dla wszystkich moich znajomych bliższych i dalszych, którym gratulowałem już osobiście, na endo, insta czy fb.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy