Przez ostatni rok udało mi się złożyć wiele elementów układanki, która ze 123 kg doprowadziła mnie w dawno nie odwiedzane rejony 89 kg. Chwaliłem się tym sukcesem tydzień temu. Wciąż się trzymam i pomimo trochę mniejszej intensywności treningowej w tym tygodniu (żona wróciła z delegacji po prawie 2 tyg rozłące ;) ) ciągle 8-ka z przodu. 34 kg różnicy to efekt zmiany nawyków. Pisałem o tym kilka razy w pierwszym półroczu, a generalnie podsumowanie zachowam na rocznicę.
Nie umiem jednak odpowiednio odpoczywać:
- Z tyłu głowy traktuję odpoczynek jako stratę czasu. Wiem, że to nierozsądne, ale każdy dzień bez treningu, to paradoksalnie dzień w miejscu, podczas kiedy inni biegną.
- Przeszkadza mi gen rywalizacji. Tydzień temu dostałem straszną burę od chłopaków, że nie liczy się dla mnie droga, ale cel. To prawda. Cel też się liczy, nie tylko droga.
- Kiedy odpoczywam ktoś ucieka mi w rywalizacjach na endomondo (w szczególności Paweł Zed Gie) bądź ktoś mnie goni (w szczególności Krzysiek W.)
- Co najważniejsze, kiedy robię dzień wolny nie spalam kalorii. Jestem przynajmniej 1000 kcal w plecy. A każde 5000 kcal to 1 kg tłuszczu, a każdy 1 kg tłuszczu to 2 sekundy na kilometr.
Ale z drugiej strony, kiedy nie biegam dzieje się coś dobrego. W poniedziałek nie robiłem nic. We wtorek kilkanaście minut popływałem na basenie, ale był komplet na torze i nie byłem w stanie trzymać jakiegokolwiek tempa bo ciągle hamowałem i się z kimś obijałem. (Zachowanie ludzi na basenie to jest temat na osobny post, ale pewnie wyjdę w nim na pieniacza, więc taktycznie go jeszcze nie piszę.)
Kiedy w środę wieczorem wreszcie wyszedłem pobiegać poczułem taką lekkość nóg, której nie czułem chyba nigdy. Dosłownie nigdy w życiu. Nigdy kiedy biegam nie miałem 8-ki z przodu i nigdy z tą 8-ką z przodu po długich tygodniach ciężkich treningów nie zrobiłem 2 dni wolnego.
Miałem chęć zrobić 10 km w tempie 4:45 min/km. Fajnie by było utrzymać je na półmaratonie za tydzień. Taki mam plan, choć wiele będzie zależało od tzw. "dyspozycji dnia". Wiecie... półmaraton jest w niedzielę :)
No i wybiegam z domu i czuję, że podskakuję do góry jak Poranny Biegacz i robię wysokie długie susy kompletnie nie czując zmęczenia. Pierwszy kilometr 4:20. Szok, szok, szok. Zazwyczaj 4:20 to robiłem w stylu lokomotywy lecącej na limicie. Biegnę dalej. Drugi km 4:18. Niemożliwe. Jest super lekko. Niewiarygodnie lekko. Taktycznie zwalniam to 4:45 min/km bo takie tempo chcę przytrzymać i sobie zakodować. Trzeci kilometr 4:29.... nie jestem w stanie na tym, ani na dwóch kolejnych zwolnić tak jak planuję. Cały czas kiedy wydaje mi się, że lekko truchtam w zakładanym tempie jest o 15 sekund szybciej.
I wtedy włącza mi się w głowie kalkulator... A może trochę przyspieszyć, to sobie walnę środową, treningową życióweczkę na 10 km? Ostatnie 4 km biegnę w tempie 4:24 min/km. Ostatnia prosta to jeszcze sprint na maxa (endo pokazuje, że doszedłem do tempa chwilowego 3:20) i w końcu opieram się barierki na umownej "mecie parkruna" i głośno dyszę. W słuchawkach wybrzmiewa właśnie finał "Clutching At Straws" Marillion. Jest ciemno (lampy jeszcze niezainstalowane). Godz 22:30. Chrząkam, pluję, sapię, coś tam gadam do siebie... takie tam klasyczne męskie "o k....."...
NAGLE: kątem oka obserwuję ruch obok siebie. Jakiś dwóch żulków z piwkiem w ręku stało cały czas jakiś metr obok mnie. W końcu coś tam mamroczą (nie słyszę co w słuchawkach) odchodzą ze swojej miejscówki, którą im właśnie splugawiłem :)
Fajnie to musiało wyglądać z ich perspektywy.
A ja właśnie zrobiłem życiówkę na 10 km. Dokładnie 44 minuty 00 sekund. Warto czasem odpocząć dwa dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz