-"Ten bieg jest faktycznie inny niż wszystkie" - podsumował Piotr leżąc w sobotnie popołudnie na trawie przed dworcem PKP Boguszów-Gorce.
Uwielbiamy tam leżeć. Leżeliśmy rok temu przez kilka godzin. W tym roku, mimo że pociąg do Gdańska odchodził dopiero o 21, byliśmy pod dworcem 6 godzin wcześniej. Mieszkańcy, którzy w ciągu dnia krążyli po Boguszowie pod wieczór z niedowierzaniem zatrzymywali się i pytali na co my tyle czasu czekamy? Stare schody pod nieczynnym budynkiem dworca pełnią rolę poczekalni. Ludzie przysiadają się na chwilę, rozmawiamy o biegu, o Boguszowie, o czarnym pasie w karate, który ma mąż Eweliny ze Śląska, a ona zostawia go z trójką dzieci aby wyskoczyć na nocny ultramaraton. Każdy ma swoją historię. Moglibyśmy tam siedzieć kilka dni i ani chwili się nie nudzić...
Jak już wspomniałem na bieg zapisaliśmy się od razu. Michał, Dominik i ja. Ale kilka tygodni temu plan idealnego skopiowania wypadu sprzed roku wziął w łeb, bo Dominik dostał zaproszenie na wesele, a kuzyn jego żony nie chciał ulec mediacjom i nie zmienił terminu ślubu, który stał w konflikcie z terminem biegu. Ale jednocześnie okazało się, że na bieg jadą nasi dobrzy gdańscy znajomi: Bartek i Piotr. Postanowiliśmy więc połączyć siły: Michał, Bartek, Piotr i ja.
- "O k**** - zapomniałem czołówki!!!" - zreflektował się Michał na wysokości Bydgoszczy
Zapomnieć latarki na nocny ultramaraton potrafi tylko Michał. Na szczęście Piotr miał dwie i jedną Michałowi użyczył.
Wyjazd z Gdańska 8 rano. Tym razem nie jechali amerykańscy marines z torbami tak wielkimi, że do każdej zmieściłby się Schwarzenegger. Mieliśmy więc cały przedział dla siebie. Ani się obejrzeliśmy a był już Wrocław. Zakupiliśmy trochę prowiantu i przenieśliśmy się do Kolei Dolnośląskich.
-"Stacja końcowa: Szklarska-Poręba... Górna" - klimat dokładnie jak w zeszłym roku. Automat wypowiadający nazwy stacji robił te same komiczne akcenty. Zamiast Szklarska-Poręba Górna mój mózg słyszał: Szklarska-Poręba Kur** :)
Stacja Boguszów-Gorce. Wysiadamy, robimy pamiątkową sesję foto i rozpoczynamy pierwsze podejście - po odbiór pakietów w położonym najwyżej w Polsce rynku. Wszystko super sprawnie, choć trochę zasmucił mnie brak dzbanka do wody w pakiecie. Ten z zeszłego roku służył nam dzielnie ale się stłukł, a obietnica, że przywiozę nowy ułatwiła wydanie zgody na mój wyjazd na ten bieg ze strony mojej małżonki ;) Będę się musiał teraz mocno tłumaczyć, albo przekupić resztą pakietu:
- czekoladą
- pastą do zębów
- buffką w kolorze moro
- albo koszulką... XXL !!
- kuponem do Pubu Baryt nie przekupię bo kupon zszedł
Wychodząc z pakietem i kierując się w stronę miękkiej przystani jakim jest Pub Baryt NAGLE współorganizatorka tego całego zamieszania zaskoczyła mnie słowami:
- Dzień dobry panie Tomku!!
Ja wiem, że mój wpis z zeszłego roku został podlinkowany na stronie Sudeckiej Setki, ale nie spodziewałem się, że ktoś mnie pozna :) Tym bardziej bylem zdziwiony kiedy już na trasie kilka osób zagadnęło mnie o bloga.
-"Byłem na Wigrach, na Łemkowynie, teraz tutaj".
A mnie strasznie cieszy, że moje relacje nie są tylko kartką z kalendarza moich przygód, mogą się stać dla kogoś inspiracją.
Boguszów-Gorce żyje tym biegiem. Tym razem już mnie to nie dziwiło, bo wiedziałem czego się spodziewać. Był zespół na scenie, który coverował melodie od Zenka Martyniuka aż po Sing It Back - Moloko. Był tłum dookoła rynku. Było odliczanie i pokaz fajerwerków równo z sygnałem startera o 22:00.
Bieg
Nie jestem w formie. Nigdy tak bardzo nie bylem bez formy. Po kontuzji 1 maja biegnąc 70 km dookoła Jezioraka, gdzie skończyłem idąc na jednej nodze trochę odpuściłem. Biegam praktycznie tylko parkruny a do tego rower. Cel osiągnąłem, bo z dzisiejszej perspektywy nic mi nie dokucza, nic nie boli. Ale efektem ubocznym jest kompletny brak jakiekolwiek formy. Nie jestem też taki głupi aby liczyć na to, że takie biegi można ukończyć z przyjemnością samą głową. Pewnie można, maszerując w bólach na granicy limitu. Ale nie będzie w tym nic przyjemnego. Oczywiście poza udowodnieniem sobie, że można.
W piątek kompletnie nie wiedziałem co się może wydarzyć. Nigdy wcześniej nie wziąłem udziału w biegu ultra bez treningu pod niego... Dlatego też względem 29-tej Sudeckiej Setki nie miałem wielkich prywatnych oczekiwań...
Kiedy wystrzeliły fajerwerki i rozpoczęliśmy honorową rundę po rynku dosłownie po minucie spociłem się jak pies. Pogoda była idealna do biegania. W nocy 12-15 stopni, bez deszczu, bez wiatru, praktycznie też bez błota. To kilkanaście stopni mniej niż w zeszłym roku. Wtedy ruszaliśmy o 22:00 przy prawie 30 stopniach. Ale to właśnie rok temu, w takim skwarze pobiegłem jeden z lepszych biegów w moim życiu. Początek trasy Sudeckiej 100ki jest inny niż większości biegów górskich. Nie zaczyna się długim ostrym podejściem, które ustawia puls na 180, ale spokojnymi delikatnymi kilometrami gdzie jest więcej zbiegów niż podbiegów. Musi minąć kilka kilometrów zanim zaczniemy pierwsze większe podejście... A ja już sapię jak lokomotywa i pocę się znacznie bardziej niż rok temu...
Zostaję z tyłu. Jest luźno :) Pamiętam jak rok temu praktycznie pierwsze 20-25 kilometrów biegłem w dużej grupie, non-stop mijając się z kimś na ścieżce. Teraz miejsca mam mnóstwo. Wszystkie podejścia podchodzę, a z górki spokojnie truchtam. Wsłuchuję się w głos z endomondo, który mówi, że te najszybsze kilometry robię ledwo poniżej 8 min/km. Rok temu w tych samych miejscach biegłem poniżej 6 min/km. Podejścia, które rok temu bardzo rzadko kiedy zajmowały mi więcej niż 10 min/km - teraz robię w czasie ponad 12 min/km.
Po 11 kilometrach doświadczam pierwszego kryzysu. Nie mam sił zbiegać z górki :) Po 11 kilometrach!! Muszę przeplatać bieg marszem coraz częściej. Światełka czołówek przede mną powoli nikną w ciemności nocy. Trójgarb, który rok temu był jedynie rozgrzewką przed długim, ciągnącym się wejściem na Chełmiec tym razem jest wyzwaniem. Kilometry straszliwie się wloką. Zastanawiam się co mam robić. Czy w takim stanie jest sens robić cały dystans. Mam możliwość zejścia na 42 km na stadionie w Boguszowie-Gorcach, tam gdzie kończą wszyscy zapisani na nocny maraton. A może dociągnąć do 72 kilometra i być oficjalnie sklasyfikowanym? Musiałbym być tam przez południem, kiedy zamykają punkt. Postanawiam sobie, że jeżeli dotrę do stadionu przed 5-tą rano - idę dalej. Jeżeli to się nie uda, zostaję na miejscu i czekam na resztę ekipy z zimnym piwkiem w ręku.
Droga z Trójgarbu na Chełmiec strasznie się ciągnie. Wspominam sobie jak rok temu tutaj biegłem, a teraz idę nierównym krokiem i mam wszystkiego kompletnie dość. Ostatni raz słuchałem muzyki w trakcie zawodów w 2014 roku na pierwszym Łemko. Wtedy pomogła mi zająć czymś głowę i pogonić do przodu. Pamiętam, że pakując się na "Sudecką" wrzuciłem do plecaczka moje malutkie Kossy. Odnajduję je, wyciągam komórkę i z radością stwierdzam, że mam zasięg i Tidal działa bez problemów. Jest kompletnie ciemno i pusto. Włączam za to Rogera Watersa i Is This The Life We Really Want? Ja wiem, że wiele osób tego nie rozumie. Ci, którzy odrzucają większość techniki, biegają bez latarki, w sandałach, zamiast żeli jedzą dzikie jagody słuchając natury i swojego oddechu. Przepraszam, ale muzyka czasem potrafi dać mi więcej niż najlepszy żel :)
Czy to jest życie, którego naprawdę chcemy? Albo parafrazując: czy to jest bieg, którego naprawdę chcę? Roger Waters w tej sudeckiej ciemnicy brzmi lepiej niż kiedykolwiek. Brzmi absolutnie genialnie. Sączę każdą nutę i zaczynam unosić się nad ścieżką. Droga na Chełmiec mogłaby się nie kończyć. Robi się jasno i wyłączam czołówkę. Włączam kolejną płytę Watersa - The Pros & Cons of Hitch-Hiking. Akcja tej płyty zaczyna się tuż nad ranem, o 4:30 utwoerem "4.30 A.M. (Apparently They Were Travelling Abroad)". Zawsze chciałem posłuchać jej dokładnie o tej godzinie, ale nie chciało mi się wstawać. Dziś skorzystałem z tego, że nie musiałem się kłaść...
Docieram wreszcie i pierwszy raz widzę jak tutaj wygląda gdy jest jasno. Rok temu świt zastał mnie dopiero tuż przed boiskiem po pierwszej pętli. Robię kilka zdjęć. Jest jeszcze przed 5-tą, ale raczej nie uda mi się zdążyć tak jak sobie sam obiecałem. Z Chełmca jest dość strome zejście, a potem jeszcze kilka kilometrów pętelek po lesie tuż przed stadionem. Skoro to miały być moje ostatnie metry postanowiłem się trochę bardziej zmęczyć i zrobić długi finisz :) Zacząłem biec i wyprzedziłem kilkanaście osób, które były przede mną. Co dziwne biegło się całkiem łatwo i fajnie. Przeszła mi myśl o tym, aby pociągnąć do kolejnego punktu. 30 kilometrów w niecałe 7 godzin można nawet przejść. Nawet licząc 30 minut na 2-kilometrowe podejście na Dzikowiec to i tak bez problemu można się zmieścić w limicie a także dotrzeć do mety... Gdyby był to mój pierwszy raz tutaj, na pewno poszedłbym dalej. Ale czy po chwili euforii nie wpadłbym w kryzys po wielokroć mocniejszy niż ten z 11 kilometra? Nie miałem żadnych fundamentów, abym mógł budować nadzieję na bieg, który przyniesie mi radość. Po prostu nie byłem przygotowany.
Kilka dni przed biegiem Dominik zachęcał mnie abym pobiegł tę 100-tkę stylem na tzw "dziadka". Takim mianem określamy tych trochę starszych od nas biegaczy, którzy z identycznym uśmieszkiem i radością z biegania truchtają wolniutko od startu do mety i zazwyczaj wyprzedzają nas na 5 km przd metą, wtedy, kiedy ja nie mogę wygenerować z siebie nic więcej niż średnio szybki marsz. Niestety aby pokonać bieg "na dziadka" też trzeba mieć fundamety :)
Na mecie pierwszej pętli organizatorzy zachęcali mnie do rozpoczęcia drugiej. Ale naprawdę to sobie dobrze obliczyłem i skoro zabrakło mi 20 minut do własnego wewnętrznego limitu - nie chciałem już zmieniać decyzji. Oddałem numer i byłem z tego powodu szczęśliwy. To było skrajnie inne uczucie niż 2 lata temu na Mnichu, kiedy numer musiałem oddać bo nie zmieściłem się w limicie.
To jak to jest z tym udowadnianiem sobie czegoś?
Na "Łemko on tour" mówiłem o tym, że dlatego kończę trudne i długie biegi, bo chcę sobie coś udowodnić. Pozwoliłem sobie nawet lekko ironizować tych, którzy schodzą z trasy i obnoszą się tekstem: "niczego nie muszę sobie udowadniać", na który cała rzesza friendów odpisuje" i tak jesteś wielki" :)
Ja sobie dziś udowodniłem coś ważnego. Udowodniłem, że bez treningów nie ma rezultatów. Właśnie dlatego musiałem nie ukończyć tego biegu. Nie będę się wykręcał pogodą - bo był idealna. Żadnej hipotermii, hipertermii, nikt nie padał jak muchy. Nie bolała mnie ani noga (z tego się bardzo cieszę) ani ręka. Jedzenia było pod dostatkiem, woda i izo na trasie aż w nadmiarze. Buty były idealne (moje pierwsze Salomony, praktycznie nowe, przebiegłem w nich wcześniej tylko 5 km, ZERO odcisków, otarć, stopy na mecie identyczne jak przed startem). Nie było błota, nie było deszczu ani wiatru. Nie spotkałem nikogo, kto by na cokolwiek narzekał. No chyba, że Michał na rój much, który za nim leciał ;)
I w tych idealnych warunkach pobiegłem znacznie gorzej niż rok temu w 30 stopniach i butach ze zbyt cienką podeszwą jak na te skałki. Udowodniłem sobie dziś najważniejszą rzecz - trzeba trenować :)
Meta
Na mecie ciepły prysznic. Gdyby nie fakt, że ciepłej wody musi starczyć dla wszystkich, mógłbym tam spędzić godzinę. Przebrany, zrelaksowany, usiadłem na ławeczce przy mecie i czekałem na zwycięzców. Na telebimie widniała informacja, że wyścig o pierwsze miejsce bardzo jest zacięty. Piotra Sawickiego i Łukasza Sagana dzielą dosłownie sekundy!
Mam dziwne wrażenie, że gdyby jakaś telewizja ze sporym budżetem zrobiła pełną relację z takiego biegu, z setkami kamer na trasie, z dronami i helikopterem, tak jak z Tour de France, to śledzenie takiej relacji mogłoby wywołać niemałe wypieki na twarzy. Ja siedziałem przed telebimem z wynikami międzyczasów i słuchałem spikera a i tak były niesamowite emocje!
Pierwszy po 9 godzinach i 10 minutach wpadł Piotr Sawicki wygrywając 29 edycję Sudeckiej 100-ki. Łukasz Sagan końcówkę odpuścił i nie było niestety sprinterskiego pojedynku na stadionie ze stoma kilometrami w nogach.
Co ciekawe, kiedy spiker zapytał Piotra aby powiedział coś o biegu ten odparł:
- Sześć razy byłem w krzakach
- A jak się czułeś mając Łukasza na plecami, który kilka razy nawet prowadził na trasie?
- Nic nie czułem bo wyprzedzał mnie jak byłem w krzakach
:D
A jak poszło naszej ekipie?
Nie wiem czy znajdę odpowiednie słowa, aby opisać to co zrobił Michał. Michał miał dzisiaj noc konia. Leciał ze średnim tempem 6:30 min/km w biegu górskim z przewyższeniami 2700 metrów na 100 km! To dawało mu miejsce w pierwszej dwudziestce! Pędził, pędził, aż się w końcu skończyła noc konia i rozpoczął się... dzień ślimaka. Kilka km przed punktem na 72 km skończyła mu się jakakolwiek energia i po prostu go postawiło na miejscu. Z tempa 6:30 min/km zrobiło się tempo 12 min/km. Michał zszedł z trasy i przywieźli go busikiem na metę.
Pytam się go:
- No ale co się stało!?
- Nic się nie stało, chciałem cały bieg zrobić tempem 6:30 min/km, a potem mnie postawiło.
Hmmm, no to Michał wciąż pozostaje tym jedynym z nas, który jeszcze NIGDY nie ukończył Sudeckiej 100-ki :)
Piotr pobiegł całość w czasie 13h 40min, a Bartek w 14h 30min. Jak już się wykąpali i przyszli do Baryta na obiad zaatakowali mnie jedym głosem
- "Ejjj! Ale czemu Ty mówiłeś, że to jest łatwy bieg??!!!" :)
Rok temu byłem w formie, pogoda była mi nie straszna, ukończyłem z uśmiechem, więc co miałem powiedzieć? Jak jesteś przygotowany to bieg jest łatwy, a jak nie jesteś to jest trudny.
Epilog
Co było po biegu łatwo się domyślić: Pub Baryt, obiad, złociste trunki, rozmowy z innymi biegaczami. A potem najdłuższy relaks świata pod dworcem PKP, opisany we wstępie tego wpisu.
Chciałbym aby ten bieg się nie zmienił. Aby każda edycja wyglądała tak samo, jak te dwie, w których miałem przyjemność uczestniczyć. Wiem, że będę przyjeżdżał tu jeszcze nie raz.
I tak jesteście Wielcy!!!
OdpowiedzUsuńA my będziemy czekac i wpraszac się do Waszego stolika w Barycie :) Martwiłam sie na punkcie ze nie widziałam Cię na bufecie, a to tak się sprawy miały. Do zobaczenia za rok !
OdpowiedzUsuńOlka