Pamiętam czasy mniej więcej końca mojej podstawówki, rok 1989, na straganach kwitł wolny rynek, a na osiedlu rządził ten, co miał nowe spodnie typu "piramidy". W tych czasach, pewnego dnia ktoś przyniósł do szkoły jakiś stary katalog z modą sprzed kilkunastu lat i dosłownie zaśmiewaliśmy się turlając po podłodze oglądając panów pozujących w tzw "dzwonach". Wtedy wydawało mi się, że obciachowa moda staje się obciachową raz na zawsze i nigdy nie powróci na top. Jak bardzo się myliłem miałem przekonać się już kilka lat później, kiedy Oliver Stone wylansował powrót na flower-power filmem The Doors. Dzwony wróciły.
Podobnie jest z muzyką. Przez lata kolejne gatunki powracały po sobie w nieco zmienionej formie. Coś co wczoraj było obciachowe już za chwile miało ponownie być modne, ale w trochę innym, odświeżonym wydaniu.... z jednym wyjątkiem: rock progresywny.
Rock progresywny rządził przez większość lat 70-tych. Wywijał szabelką tak długo aż nagle dostał strzał w środek głowy z ręki punk rocka. Od tego czasu jest jak gasnąca fala. Z roku na rok coraz słabsza. Dziś praktycznie nieruchoma, płaska tafla składająca się albo z muzyki zbyt skomplikowanej i trudnej aby próbowała wejść do mainstreamu, albo kompletnie nie potrafiącej się przebić (więc o niej nie wiem), albo tak nudnej i nie prowokującej kolejnych przesłuchań jak ostatni album Marillion.
Pustkowie po rocku progresywnym jest tak ogromne, że w najbliższych latach po prostu MUSI się narodzić nowy Pink Floyd, nowy King Crimson, nowy Yes a potem wszyscy się pomieszają i urodzą nowe supergrupy EL&P i U.K. Bynajmniej nie mam na myśli zespołów niszowych o wielkich umiejętnościach kompozytorskich, ale też takich, które zawładną umysłami całego przekroju społeczeństwa.
Ten przydługi wstęp to w pewnym sensie mój komentarz do tekstu Bartka Chacińskiego Jak oszukał mnie rock progresywny.
A taka refleksja weszła do mojej głowy kiedy kilka dni temu przebiegłem 40 minut z jednym z najbardziej spiżowych pomników wydumanego rocka progresywnego - rockową interpretacją Obrazków z Wystawy Modesta Musorgskiego w wykonaniu Keitha Emersona, Grega Laka oraz Carla Palmera.
Ta płyta znów szarpie serce na wszystkie strony, wykrzywia twarz w rytm tortur jakie Emerson zadaje swoim organom powracając regularnie do świata żywych w kilku miejscach albumu melodią Promenady. Greg Lake swoim głosem i gitarą akustyczną tworzy zarówno napięcie jak i intymność jakiej próżno szukać w jakichkolwiek balladach ostatniego dziesięciolecia. A kiedy do ręki chwyta bas i razem z Carlem Palmerem na perkusji wykręcają łamany rytm pod syntezatorowe solówki - to jedyne co jesteś w stanie zrobić to nabrać więcej powierza do płuc i biec coraz szybciej przed siebie.
Wiele osób uważa, że Emerson, Lake & Palmer to szczyt progresywnej bufonady. Cieszę się, bo patrząc na obracające się koło dziejów - rock progresywny jest jak "dzwony" w epoce "piramidów".
A to oznacza, że coś się po prostu musi zmienić.
LISTA PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz