Pierwsza rzecz, którą trzeba zrobić po dotarciu na miejsce? Rozejrzeć się dobrze dookoła i wybrać kierunek na poranny bieg następnego dnia...
... z tym, że ten następny dzień czasem następuje dopiero za 3 dni :D
Południowa Toskania może brzmi trochę jak bajkowe wakacje w scenerii z Liv Tyler w Ukrytych Pragnieniach, ale tak naprawdę są tutaj pagórki, góry, lasy, kręte uliczki i sporo urokliwych małych miasteczek. Do tego 30 stopni ciepła (a czasem więcej), dużo wina, bardzo mało turystów i basen w agroturystyce, do którego można wskoczyć 24h na dobę przy okazji urywając sobie paznokcia z nogi.
Zbocza Apeninów wysokością są bardzo zbliżone do naszych Sudetów. Całkiem niedawno biegłem Sudecką 100-tkę i tutaj - 200 km na południe od Pizy - czułem się bardzo podobnie. Słońce paliło podobnie, widoki były bardzo podobne i biegnąc tak samo miałem nad sobą prywatny rój much.
* * *
Dzień trzeci - wyprawa prawie w nieznane
Agroturystykę blisko miejscowości Santa Fiora wynajęliśmy w trzy rodziny. Głową rodziny jednej z nich był Kamil. Dzięki temu biegać samemu raczej nie zamierzałem, co było dość bezpiecznym rozwiązaniem ze względu na czające się jeżozwierze strzelające igłami w wędrowców :) Serio. Widziałem jednego.
W pierwszych dniach przejeżdżając między agro a oddalonym 8 km sklepem mijałem drogowskaz kierujący w bok, wzdłuż wyschniętej rzeki. Znak wyglądał jak znacznik szlaku.
Dnia drugiego się nie obudziliśmy, za to dnia trzeciego obudziliśmy się o 7:00 mając nadzieję na jak najdłuższe korzystanie z porannego chłodu... ale szybko okazało się, że było to pobudka przynajmniej o godzinę za późno. Do szlaku dobiegliśmy raczej bez historii, po prostu asfaltem po serpentynach.
Szlak wskazywał na lewo. Po prostu tabliczka ze znaczkiem piechura oraz rowerzysty i czasem pokonania pętli. Przez pierwsze kilkaset metrów widzieliśmy jeszcze jedno albo dwa oznaczenia na drzewach. Każde z nich biało-czerwone, mimo, że szlak na tabliczce był żółty. Wtedy jeszcze kompletnie nie byliśmy połapani w tym jak oznaczane są szlaki w Apeninach. Co więcej kiedy zaczęliśmy biec ze dwa kilometry bez żadnego oznaczenia pod nosem podśmiewaliśmy się z makaroniarzy, że mają tutaj totalnie luźne podejście do oznakowania i mogliby się uczyć jak to robić na wakacjach w Polsce.
Do śmiechu przestało nam być kiedy ścieżka nie dość, że zaczęła się piąć mocno w górę, to jeszcze zwęziła się i zarosła. Trochę pokrzyw, trochę dzikich róż albo jeżyn i końskie muchy. Zrobiliśmy tak może z kilometr, kiedy stwierdziliśmy, że bez maczety nie da się dalej. Wróciliśmy w dół do ostatniego rozpoznanego przez nas miejsca. Przekroczyliśmy rzekę mocząc karki i czapeczki w słabym strumieniu pośrodku koryta i ruszyliśmy ... ponownie pod górę.
Na drzewach pojawiły się ponownie biało-czerwone oznaczenia. Miło z ich strony witać nas kolorami naszej flagi, ale nijak nie mogliśmy przypasować ich do żółtego szlaku, którym mieliśmy biec.
Droga stała się szersza i trochę bardziej przypominała szlak. Z prawej strony wyłoniła się panorama na zbocza nad Santa Fiora co pozwoliło nam dobrze określić nasze położenie w przestrzeni.
Do naszego agro było już z górki. Mieliśmy w nogach 16 km i ponad 2 godziny na trasie. Ostatnie kilometry poszły bardzo szybko, kilka razy schodząc poniżej 5 min/km...
Zajęło mi jeszcze 3 kolejne dni zanim zrozumiałem jak czytać oznakowania szlaków w Italii. Nauczyłem się też, że 0,5 litra wody to trochę mało na ponad dwugodzinną wyprawę.
I najważniejsze: najlepszą pizzę robią Włosi. O winie nie muszę mówić.
Ciąg dalszy nastąpi, a w nim wejście na 19-stą największą górę Apeninów - Monte Amiata (1734 m) oraz Percorso di Fonti della Selva czyli szlak wzdłuż źródeł dookoła Selvy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz