Kiedy przez kilka dni przejeżdżasz z każdej możliwej strony dookoła wielkiej góry królującej nad południową Toskanią nie jest czymś dziwnym, że w końcu dociera do ciebie, że zamiast biegać po lesie musisz po prostu na nią wejść.
1734 metry to więcej niż największy szczyt w Sudetach. I znacznie więcej niż najwyższa wysokość jaką napotkam na trasie Chudego Wawrzyńca za miesiąc. Przewyższenie? Przy starcie z Bagnolo to jakieś 850-900 metrów.
Nauczeni poprzednimi doświadczeniami nastawiliśmy z Kamilem budziki godzinę wcześniej i praktycznie o 6:30 byliśmy już gotowi do wyjścia. Na start, do podnóża tego wygasłego wulkanu dojechaliśmy po kilkunastu minutach i w kompletnej ciszy toskańskiego niedzielnego poranka, zaopatrzeni w 1,5 litrowe butelki z wodą rozpoczęliśmy "wspinaczkę".
Kamil na początku próbował biec. Pewnie dałby radę, ale ja patrząc na każde podejście okiem ultrasa robiącego ogony i walczącego o dotarcie do mety przed limitem stopowałem go mówiąc, że nie warto. Że 900 metrów przewyższenia na dystansie 10 km się raczej idzie, a nie biegnie. A pobiegniemy z górki.
Droga była oznaczona dość dobrze, co każde 100 metrów był znak z wysokością, na której się znajdujemy, a na krzyżówkach znaki kierujące na Vetta Amiata - czyli wierzchołek góry. I tylko jedno się nie zgadzało.... cały czas był ASFALT!!
Zastanawiałem się, kiedy wreszcie będzie ten duży parking i dalej na szczyt poprowadzi po prostu górska ścieżka... Myślałem tak co każde 10 minut mijając znaki pokazujące aktualną wysokość: 1100, 1200, 1300...
Krajobraz lekko się zmieniał. Las stawał się jakby niższy, a na zboczach leżały kamienie, niektóre z nich całkiem duże. Co jakiś czas widać było daleką perspektywę toskańskich miasteczek. Kolejne tablice z wysokością: 1400, 1500....
Nagle, na wielkiej prędkości minął nas kolarz. Zjeżdżał w dół prując ponad 50 km/h. Wchodząc w dygresję muszę napisać kilka słów o kolarzach we Włoszech. Jest ich naprawdę sporo. Kompletnie nie dziwi mnie, że Włosi to absolutna elita światowego kolarstwa, bo tutaj każdy kolarz mknący szosą po szosie wygląda jak pro.
A my tymczasem pięliśmy się miarowo po asfalcie do góry. Monte Amiata to 19 największa góra Apeninów. Pod koniec XIX wieku papież Leon XIII chciał aby na każdej z 20 największych gór stanął krzyż. Było do widać z oddali, jeżdżąc dookoła góry - teraz chcieliśmy zobaczyć go z bliska.
Wysokość wskazywała 1600... 1700... i NAGLE!! Przed nami wyrósł strzeżony parking płatny z cieciem w żółtej kamizelce, kilka restauracji i ze dwa pensjonaty albo małe hotele. I to wszystko jakieś 34 metry przed wierzchołkiem! Można sobie po prostu przyjechać tutaj samochodem, zasapać się na 34 metrach podejścia, cyknąć fotkę, spić kawkę z ciastkiem i zejść 34 metry do samochodu!
A my tutaj szliśmy jak frajerzy... :)
Na szczęście widoki były ładne. Z jednej strony całe Grosetto, a z drugiej dolina Orcii. Czyli te cisy między, którymi szedł Gladiator. Oczywiście nie widziałem cisów z tej wysokości, ale moja małżonka nie mogła przeżyć, że tam szedł gladiator kiedyś i kibicował polskim piłkarzom.
Wejście zajęło nam niespełna dwie godziny zaś zbiegnięcie - połowę mniej czasu. Droga była równa, tak samo asfaltowa i po trzech kilometrach gigantycznie niewygodna. Zbieganie po asfalcie to absolutny dramat dla nóg. Na początku starałem się wybierać pobocza przykryte liśćmi, ale nie zawsze się dało. Po jakimś czasie po prostu się stopowałem i zamiast 5 min/km hamowałem się i przechodziłem do marszu - z rozsądku.
Zbiegając minęliśmy Porsche, kilka Mercedesów czy zwykłych Fiatów Pand. Było po 9-tej i zaczął robić się ruch. Ale tylko dwóch idiotów z Polski postanowiło tę piknikową górę zdobyć pieszo :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz