Duża pętla Tricity Ultra to 80 km dookoła Trójmiasta. Koleżeński bieg, wiosną była jego 5-ta edycja. Pozwoliłem sobie nazwać dzisiejszy - o połowę krótszy bieg - małą pętlą TCU od tyłu, bo podobnie jak jego dłuższy brat zawiera w sobie to, za co można kochać Trójmiasto jako miejsce do biegania: w trakcie jednego kilkugodzinnego biegu można zarówno wykąpać się w morzu jak i zrobić 1000 metrów przewyższenia w TPK.
Tak naprawdę to mieliśmy biec dziś dookoła Jezioraka, ale Kamil, który jest (był) tubylcem* z Iławy po raz drugi wykręcił się z terminu i pozostało mi i Dominikowi bieganie po własnym terenie.
[* Jakieś 30 lat temu moja siostra przysłała do domu kartkę z kolonii, a była wtedy gdzieś w polskich górach. Napisała, że tubylcy są mili, i nawet grali z nimi turniej w piłkę nożną... Płakałem wtedy pół wieczoru, bo wydawało mi się, że tubylcy = ludożercy i że moja kochana siostra pojechała na kolonię do ludożerców i może nie wrócić.]
Kilka zdań o sytuacji w grupie TCU:
Stasiu powoli już biega 5 km. Można powiedzieć, że powoli wraca do biegania, ale daleki jest jeszcze od formy aby zabierać go na 40-kilometrowe wybiegania.
Michał za to kolejny miesiąc leczy korzonki i lepiej aby wyleczył je do Sudeckiej 100-tki. Bo znów będę musiał pożyczyć mu swoje kijki :)
Jeżeli z chłopakami w dalszym ciągu będzie słabo nie pozostanie mi i Dominikowi nic innego jak zrobić jakiś casting na tymczasowego członka TCU :)
Chętnych kilku jest:
Na razie biegamy we dwóch. I tak też było dziś rano.
Kilka minut przed 7-mą spotkaliśmy się z Dominikiem w pół drogi między naszymi domami. Dominik zaopatrzony w czekoladę i 1,5 litra wody. Ja w 1,5 litra wody z izo i orzeszki. Śmialiśmy się z siebie, że szykując się na 58 km dookoła Łeby byliśmy przygotowani jak na wojnę, a 40 km po okolicach Gdańsk jak na 10 km dookoła osiedla. Biegając wolno - spalamy głownie tłuszcze, dlatego ciągłe doładowywanie się glikogenami nie jest nam potrzebne.
Wiem, że taki powolne biegnie przez wielu nazywane jest marszobiegiem i powoduje raz na jakiś czas niekontrolowane wylewy pogardy ze strony szybszych biegaczy, a często elity. Nie poradzę nic na to, że doczłapałem kilka górskich ultra i kilkanaście maratonów w życiu. Nie poradzę nic na to, że sprawiło mi to mega frajdę. Mam nadzieję, że organizatorzy nie uwzględnią roszczeń elity i nie ustawią trudniejszych limitów. A jeżeli limity się zmniejszą przecież nikt nie zabroni mi biegać tam gdzie chcę, po trasach jakich chcę i wtedy kiedy chcę, z własnym prowiantem w plecaku. Medal nie jest mi do niczego potrzebny. O swoje zdrowie martwię się sam i na 100% wychodzi mi to lepiej niż w 2012 roku kiedy ważąc 130 kg nie ruszałem się sprzed telewizora/komputera.
No i ruszyliśmy :) Nienawidzę pierwszych 2-3 kilometrów porannego biegania. Zanim maszyna się naoliwi, zanim wejdę w stan tego komfortowego oderwania się od rzeczywistości zawsze mija około 15 minut.
15 minut minęło i jakoś już poszło. Bach! I minęło 15 kilometrów i znaleźliśmy się w Brzeźnie na plaży. Nie zdążyłem zrobić nawet kilku głębszych oddechów a Dominik siedział już w wodzie. Jak dziecko normalnie :)
Do molo w Brzeźnie dotarliśmy plażą. Potem jakieś 2 km promenadą i w górę miasta trasą Parkruna. Bach! I jesteśmy na Pachołku!
Pachołek w Oliwie to takie miejsce, gdzie każdy Trójmiejski biegacz robi sobie selfie. Najlepiej tuż po wschodzie słońca. Takie zdjęcie dodaje +100 do lansu na insta. Dlatego na siłę wciągnąłem tam Dominika, który chciał zostać na dole i zjeść czekoladkę w spokoju na ławeczce.
Na liczniku 21 km. A przed nami najbardziej górzysty odcinek TPK: zielony szlak. Na pierwszym podejściu pomyślałem sobie... hmmm po co ja w sumie jadę na sudecką setkę? Ale na szczęście.... Bach! I jesteśmy na 38 km tuż przed domem!
Teoretycznie miało wyjść 40 km, więc jestem zdziwiony, że to dopiero 38 km. Potem na spokojnie z analizy śladu na endo widzę że w okolicach 36 km dzwoniąc do żony, że zaraz będę w domu po prostu włączyłem pauzę i zjadło mi ponad 1 km.
Jak mawia przysłowie każdego biegacza: endo, or didn't happen. Musiałem zatem zatoczyć ekstra półtora kółka dookoła swojego osiedlowego stawu. Przy okazji sprawdziłem jak się czują nogi po 40 km przygody i 1000 metrów przewyższeń i pocisnąłem trochę mocniej. Tempo 5:11 min/km na końcówce nie stanowiło problemu. Nawet się trochę zdziwiłem.
Bach! I jestem na ścieżce przed osiedlem.
Czas mija szybko, kiedy się biegnie, odległości przestają być przeszkodą a Trójmiasto jak zawsze zachwyca swoją różnorodnością. Cieszę się, że ktoś może nazwać mnie trójmiejskim tubylcem :) Ale spokojnie, nie zjem go.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz