Sufjan Stevens mógłby być kimś kompletnie innym. Matka Greczynka, ojciec Litwin, nazwisko zmienione na bardziej normalne, amerykańskie, ale do tego kompletnie odjechane, nienormalne imię.
Sufjan Stevens został człowiekiem, który tworzy muzykę. Jego dwa lata starszy brat został maratończykiem. I to nie byle jakim. Mieścił się w pierwszej dwudziestce maratonów w Bostonie i Chicago z czasem 2h22min.
Pół roku temu wkręciłem sobie w głowie taki film, że słucham Illinoise po 60 kilometrze biegu ultra, kiedy człowiek funkcjonuje, myśli i czuje inaczej. Miałem zabrać tę płytę na Łemkowynę, to ona miała mi dodać sił na ostatnim podejściu przed Komańczą. Niestety wyjeżdżając z Gdańska po prostu zapomiałem jej zgrać. Ale tak miało być. Miałem zobaczyć wtedy zachód słońca nad Bieszczadami przy dźwiękach The Great Gig In The Sky - Pink Floyd. Nie żałuje.
Tydzień temu wreszcie udało mi się zmieszać dźwięki Sufjana Stevensa z 60 kilometrem biegu na Tricity Ultra. Poświęciłem temu jeden akapit w relacji z tego biegu.
Zupełnie niespodziewanie, gdyż nie śledziłem zapowiedzi okazało się, że trzy dni temu Sufjan wydał, po pięciu latach przerwy, nowy album studyjny - Carrie & Lowell poświęcony swojej zmarłej matce. Kolejna koincydencja. Wielki Piątek. Genialny, smutny, melancholijny album. Wysłuchałem go raz biegając przy zachodzie słońca w Borach Tucholskich. Ani żywej duszy, dwa nowe dzikie jeziora ukryte w głębi borów i głos Sufjana. To jest moja płyta na ten miesiąc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz