sobota, 31 stycznia 2015
Parkrun #155 i o tym dlaczego nigdy nie będę Chodakowską biegania
Bieganie to podobno endorfiny, to radość każdego kolejnego kilometra. Bieganie już z definicji jest nagrodą... Zazwyczaj tak faktycznie jest. Ciężko zwlec się rano z łóżka, albo odstawić internet wieczorem i zacząć się ubierać. Ale potem mimo ciężkich początków nogi zaczynają nieść i osiągamy ekstazę samopoczucia.
Czytając inne biegowe blogi - tak to właśnie wygląda, taką przemianę daje nam przebiegnięciu kilku kilometrów:
obojętność --> pasja!
słabość --> moc!
brak celu --> motywacja!
smutek --> euforia!
Kiepski --> Chodakowska!
Ale czy tak jest zawsze? Może inni tak mają zawsze... Mi od czasu do czasu trafi się taki dzień jak dzisiaj, kiedy wszystko dzieje się odwrotnie.
Zaczęło się od tego, że piątek wieczór spędziłem na lajcie i kładłem się spać wcześnie, szczęśliwy i trzeźwy. Nie nastawiałem nawet budzika, bo byłem pewny, że wstanę na długo przed parkrunem. I tak się stało. Tak wyspany jak dzisiaj o 6:00 rano nie byłem od miesięcy. Poprzedniego wieczoru chciałem jeszcze namówić Michała na wspólne poranne bieganie zwieńczone parkrunem, ale kategorycznie odmówił oznajmiając, że zamierza maksymalnie wykorzystać czas, kiedy dzieciaki są sprzedane na ferie i spać do 11:00 a potem zjeść kebaba na śniadanie. Nie próbowałem nawet dyskutować. Z maestro, który robi 400 km/mies się nie dyskutuje.
W nocy spadło trochę śniegu. Wcześnie rozpoczęty dzień i to rozpoczęty bieganiem miał być pełen mocy i euforii! O 8:00 zaparkowałem na Przymorzu i w ramach przedparkrunowego rozbiegania chciałem pobiec do Sopotu, strzelić fotkę na molo, wrzucić na instagrama, polecieć do parku Reagana, przebiec parkruna i wrócić do domu.
W słuchawkach puściłem Violator - Depeche Mode - płytę, którą perfekcyjnie pamiętam z mojej wczesnej młodości i ruszyłem w kierunku morza. Pozwól, że zabiorę Cię w podróż dookoła świata i z powrotem ... pokażę Ci świat swoimi oczami... Uwierz, że nie chcesz oglądać go moimi oczami dzisiaj rano. Pierwszy kilometr, z górki w tempie 6:30 min/km. Nogi z ołowiu. Zaczęły mnie wręcz boleć jakieś fantomowe ścięgna. Okej - pomyślałem, Haruki Murakami pisał, że on też rozkręca się baaardzo powoli i pierwsze 2-3 kilometry to jest mordęga, ale potem biegnie już równo i sprawnie. Ja też wielokrotnie tak właśnie mam, że pierwsze kilometry to wymęczone 6 min/km a w okolicach 5-6 km wchodzę na tempo poniżej 5 min/km. Ale nie dzisiaj... Wbiegłem na promenadę w kierunku Sopotu i czekałem na jakiś sygnał z organizmu, jakąś kroplę endorfiny... nic takiego nie nastąpiło. Zacząłem biec głownie głową już na drugim kilometrze (!), zazwyczaj głowa zaczyna mnie ciągnąć za 60-tym kilometrem, bo do tego momentu wystarcza ciało.
Nagle zobaczyłem przed sobą świecące, rotujące z niebywałą kadencją, wprawiającą w zazdrość, pomarańczowe boosty. Zbliżał się bardzo szybko... "CZEŚĆ!!!" - krzyknąłem przebijając się przez dźwięki Personal Jesus w moich słuchawkach. To był Poranny Biegacz! Przyspieszyłem... dostałem kopa... chwilę później wyprzedziłem grupę trzech nordic-walking-dziewczyn. Przebiegłem jeszcze z 300 metrów i upewniając się, że już mnie nie widzą przeszedłem w marsz. KOMPLETNIE nie chciało mi się biegać. Miałem dobiec do molo, ale kilometr przed musiałem zawrócić - inaczej nie zdążyłbym na parkrun.
Doczłapałem do plaży. Mógłbym tak bawić się muszelkami w nieskończoność przekopując je z miejsca na miejsce. Zmieniłem jednak muzykę na Discipline - King Crimson i ruszyłem brzegiem morza w drogę powrotną. Prawa noga wyżej, lewa nowa niżej... tak nie da się biec. Po kilometrze wróciłem na promenadę i doczłapałem o 8:59 na start parkruna.
Wiem, że w regulaminie tego biegu jest napisane, aby w miarę możliwości nie biegać ze słuchawkami i było mi trochę głupio, ale nie wziąłem czapki, zaś łemkowską buffkę używałem jako szalika. Tak więc po raz pierwszy w historii (czyli na moje 34 biegi) poleciałem parkruna w słuchawkach. Przede wszystkim jako ochrona przed chłodem, ale nie był to do końca pusty przebieg, bo włączyłem sobie Cyclone - Tangerine Dream.
Na starcie ustawiłem się na samym końcu. Dodatkowo poplątałem się w kablach i ruszyłem 50 metrów za stawką. Tempo? To był mój najgorszy parkrun w historii. Ledwo zmieściłem się w 27 minutach. Nie ścigałem się co prawda z nikim i robiłem go zdecydowanie "na zaliczenie", ale miałem nadzieję, że przynajmniej ostatni kilometr dam z siebie wszystko. I dałem. Zasapałem się. Ale tempo ostatniego kilometra to ledwie 5:00 min/km podczas kiedy mój rutynowy finisz na parkrunie to tempo 4 min/km.
Jakie mam wyciągnąć wnioski? Po prostu czasem tak jest. Czasem ciało z jakiegoś powodu nie daje rady, a głowie się nie chce z nim walczyć. Mało kto opisuje takie dni na blogu, bo ciężko jest kreować siebie na Chodakowską biegania, kiedy zalicza się takiego faila.
Ja zdecydowanie wolałbym zostać małym prywatnym Bobem Dylanem biegania :) czyli biegać regularnie, spokojnie, bez fajerwerków, do stu lat i dzień dłużej.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ja dziś też miałem kiepski dzień na trening . Nogi zesztywniałe, brak chęci na bieg. Dopiero jak Cię spotkałem, poprawił mi się humor "w końcu jakaś znajmoma twarz" pomyślałem. Co do motywacji, to ciekawe, właśnie dziś o tym myślałem.. Zupełnie nie odnajduję jej w memach i cytatach. Czasami ona nie jest w ogóle potrzebna.
OdpowiedzUsuńA z tą kadencją, było ślisko:)
Jeszcze o walce - dziś nie zrobiłem siły biegowej, obolałe mięśnie wygrały:) a swoje problemy z formą również dokumentuję na blogu:) Także Chodakowską nie zostanę:)
UsuńCos było w pogodzie w tę sobotę, bo od kilku osob usłyszałem, że kazdy z nich przeżywał męczarnie. Ja jestem jakiś mentalnie obolały ;) Moze po prostu nie służy mi poranne bieganie?
OdpowiedzUsuńCo do samej ścieżki, to nie często biegam tą najsłynniejszą trójmiejską promenadą i zdziwiłem się ile tam osob w sobotni poranek biegia. Doslownie, co pol minuty kogoś pozdrawialem.