Rok temu przyjechaliśmy tutaj trochę przez przypadek. Namawiałem chłopaków, że jest blisko z Gdańska, że po lesie, że dystans ultra, ale taki nie do zajechania się na długie tygodnie, tylko kulturalna sześćdziesiąteczka. Ostatecznie pojechaliśmy we dwójkę z Dominikiem.
Tamten wpis, rok temu, rozpocząłem od takiego dialogu:
- Dominik, Ty jesteś z Bydgoszczy, powiedz mi, czy ta trasa jest łatwa czy trudna?
- No co Ty! Łatwizna, tylko jeden pagórek - odpowiedział.
Kilka godzin później miałem okazję przekonać się jak bardzo kłamał...
Wtedy, w 2017 rok Dominik przebiegł cały dystans, ja niestety wagowo nie przystawałem do miana biegacza ultra i swoją przygodę skończyłem na maratonie. Na przedostatnim miejscu. Mój nędzny wynik nie przysłonił mi jednak tego co było tutaj piękne i warte docenienia: kameralny bieg, z mnóstwem pozytywnej energii, z łosiami przebranymi w krzakach, z wolontariuszami z sercem na dłoni, z trasą trudniejszą niż wskazywałaby na to mapa, zakręconą jak węzeł gordyjski, ale jednocześnie taką, którą da się przebiec jak po sznurku.
* * *
Czy mogłem odmówić sobie przyjemności przyjechania tutaj po raz kolejny? Nie mogłem, choć wcale nie było to łatwe logistycznie, począwszy od fundamentalnego pytania: kto zaopiekuje się dziećmi, bo żona mi w delegację wyjechała, a skończywszy na ekstremalnej męskiej kłótni dzień przed wyjazdem o to czyim samochodem jedziemy.
Budzik 4:15. Pół godziny później idę w środku nocy na parking do Dominika. Wsiadamy w perłową cytrynkę i jedziemy po Joszczka i Piotra. Te dwa łosie zapisały się w ostatnim momencie. Kilka dni przed biegiem, i tak naprawdę, zgodnie z regulaminem nie powinno ich tam być. No ale Biegi w Puszczy to nie Łemkowyna, można kupić pakiet tuż przed godziną zero. I pewnie nawet można przepisać :)
Wschód słońca na autostradzie, parking 200 metrów od startu, odbiór pakietów.
- Proszę Panią! A rok temu miałem numer z imieniem Andrzej! - żartuję podczas odbiorów pakietu
- To strasznie ciekawe, że każdy pamięta swoje imię sprzed roku :) - ripostuje Pani od pakietów.
Tym razem nie było imion. Były kolory. Ceglasty dla tych biegnących 60+, zielony dla 42+ i niebieski dla 21+. Pogoda zapowiadała się dokładnie taka sama jak przed rokiem. Z rana kilka stopni, zimno, ale potem czyste niebo, słońce i pięknie, jesiennie, bezwietrznie i sucho a w południe 17 kresek na plusie.
Zastanawiałem się czy brać ze sobą plecak. Punkty żywieniowe są porozstawiane co 10 km. Do tego dwa dodatkowe z piciem. Na każdym punkcie można zjeść całe spektrum ciast, do tego kanapki z serem, banany... cola, woda, izotoniki. Jedyny problem był taki, że nie miałem gdzie włożyć komórki. Zupełnie zapomniałem aby zainteresować się jakimś pasem, w który wejdzie duża komórka. Wziąłem więc plecak (który jak słusznie zauważył Michał - psychicznie hamuje o kilkanaście sekund na kilometrze), do niego wrzuciłem dwa softflaski z wodą i komórkę.
Na starcie ustawiło się blisko 300 osób. Półmaraton, maraton oraz ultra. Wszyscy ruszaliśmy razem. Każdy z nas miał do pokonania jedną, dwie lub trzy pętle. Każda inna :) To była nowość względem zeszłego roku. Wtedy biegliśmy jedną pętle po zachodniej stronie drogi S5, oraz dwie identycznie po wschodniej stronie. Tym razem trzecia pętla była pewnego rodzaju niespodzianką.
Pierwsza pętla.
Ruszyliśmy. Kilka minut po 8-mej 300 osób rozpoczęło walkę o jak najlepszą pozycję na pierwszych kilometrach biegu. Rok temu wlokłem się na samym końcu i ledwo wszedłem na pierwsze podejście. Może właśnie z tego powodu zapamiętałem górki w Puszczy jako ogromne, a trasę jako wyniszczającą. Tym razem nie wiem jak to się stało, ale trzymałem tempo poniżej 6:00 min/km. Lekko, przyjemnie i (będąc nastawiony na góry aż po nieboskłon) całkiem równo i rytmicznie. Na pierwszym pit-stopie chwyciłem tylko mały kubeczek izotonika i poleciałem dalej. Miałem przecież w plecaku dwa 0,5l softflaski z wodą, które zamierzałem uzupełniać kiedy tylko się skończą.
NAGLE... poczułem jak plecak całkiem fajnie układa mi się na plecach. Takie idealne dopasowanie i delikatne chlupotanie.... ? !!! Nie przerywając biegu zdejmuję plecak, otwieram zamek i widzę, że mam w środku akwarium. Jeden softflask po prostu pękł na zgrzewie i cała woda wylała się do komory. Wyjąłem z niej folie termiczną, małą pastę do zębów, oraz woreczek strunowy (!!), w który nie włożyłem komórki, bo miało nie padać, oraz... komórkę. Odwróciłem plecak, ciągle nie przerywając biegu i wylałem z niego wodę. Koszulką na długi rękaw, którą miałem obwiązaną dookoła pasa wytarłem wnętrze plecaka i wrzuciłem tam wszystkie rzeczy poza komórką. Ta o dziwo działała w najlepsze. Jednak postanowiłem pozostałe 50-kilka kilometrów biec z nią w ręku.
W trakcie tej operacji ratowania mienia z powodzi w plecaku cały czas biegłem, a co najciekawsze biegłem chyba najszybciej w całym biegu robiąc kilometry w granicach 5:30-5:45
I zanim się obejrzałem kończyłem pierwszą pętlę. I to ze średnim czasem poniżej 6 min/km.
Druga pętla
Było dobrze. Czułem moc (oczywiście w swojej skali). Na trasie trochę się przerzedziło. Zawodnicy półmaratonu odbierali medale, a reszta skręcała w lewo na znaną mi sprzed roku pętlę nr 2. W nogach miałem 23 kilometry, ale czułem się tak samo jak na starcie. Biegłem cały czas, przechodząc do marszu tylko na ewidentnie stromych górkach. Rok temu ta druga pętla miała chyba ze 100 kilometrów i trwała wieczność. Rok temu szedłem. Nie byłem w stanie biec, zakopywałem się butami w piasku i walczyłem o przetrwanie. Dzisiaj, będąc prawie 30 kg lżejszy udawało się zarówno wbiegać na górki, jak i z nich zbiegać bez uginania nóg w kolanach. Tempo jednak trochę spadło. Rozpoczął się bydgoski rollercoaster, górka - zbieg- piasek, górka - bieg - piasek. Ten bieg ma około 800 metrów przewyższenia i gdzieś te przewyższenie trzeba zrobić.
Punkt żywieniowy na 33 km powitał mnie Enjoy the Silence oraz jakimś dziwnym tańcem przebranych łosi :) Uzupełniłem mojego jedynego softflaska i zjadłem kawałek ciasta. Na każdym punkcie robiłem to samo: szybkie uzupełnienie flaska i jeden kawałek ciasta na drogę. Potem pierwsze kilkaset metrów konsumpcja w marszu i dalej trucht....
I jeb! Nie wiem czemu, ale ostatnio na każdym biegu muszę wyciągnąć się jak długi o korzeń. Komórka wpadła mi w piach, ale co gorsza cały ustnik od flaska także. Drobne bydgoskie ziarenka poprzyklejały się do słodkiego od izo plastiku. Nie miałem drugiego aby go umyć... Nie było żadnego strumienia (BTW - teraz dopiero się nad tym zastanowiłem. Czemu tam nie ma żadnej wody?).. Trudno. Od łyka izo z piaskiem nikt jeszcze nie umarł.
10 kilometrów później kończyłem drugą pętlę. Tempo miałem wciąż bardzo dobre. Na mijance z pętlą nr 3 spotkałem Michała a potem Piotra, którzy biegli w TOP10. Dzieliło nas coś między 2 a 3 km.
Trzecia pętla
Dwa miesiące temu po Chudym, a także miesiąc temu po Poniewierce marudziłem trochę, że oba biegi poszły mi jednym ciągiem, jak w tunelu, bez chwili wątpliwości, kryzysu, zawahania. Mam tę myśl cały czas z tyłu głowy - że ultra to kryzysy i powstawanie z nich to esencja ultra. I miałem tę myśl także na 46 kilometrze, kiedy zacząłem iść przez jakąś polanę pełną powalonych drzew. A potem był zbieg, ale głowa nie dała mi sygnału do biegu...
I tak szedłem. Wyprzedziły mnie 2 albo 3 osoby, a ja w środku prowadziłem ze sobą walkę. Przeszedłem 800 metrów, z których ponad połowę mogłem spokojnie przebiec.
- Ej, Tomuś, to nie jest Łemko 150, gdzie jak chcesz możesz mieć godzinę albo dwie, albo i pięć aby poradzić sobie z kryzysem. - myślałem sam do siebie
- No ale skoro nie ma sił to co zrobić? Trzeba czekać i po prostu iść - mój drugi ja również myślał sam do siebie
Czy nie o tym marzyłem? Czy nie stęskniłem się właśnie za tym stanem? Kiedy cały pełen sprzeczności próbujesz nalać z pustego, ale jednocześnie negujesz definicję tego co jest puste a co nie. Zaczynasz rozmawiać ze swoim ciałem i sprawdzać systemy. A co by się stało, gdybym z tej kompletnej bezsilności przebiegł sprintem 100 metrów?
Odwracam się za siebie sprawdzając, czy nikt nie obserwuje moich cudacznych pomysłów. Nie ma nikogo. Przede mną widzę 4 osoby, które ukonstytuowały się w grupkę. Biegnę ile dała fabryka ale po kilkudziesięciu metrach znów maszeruję dysząc jak pies i zastanawiam się jaki element mojej konstrukcji zatrzymał mój bieg... Próbuję po raz kolejny, ale trochę wolniej, lecz dłużej. Próbuję wbiegać pod górkę. Próbuję zbiegać szybciej niż wydaje mi się, że się zbiega.... w końcu dopadam grupkę i mijam ich spokojnym truchtem na podejściu.
Trasa strasznie meandruje. Ta trzecia pętla jest jak sieć pająka po LSD. Nikt nie wie jak przebiega, ale o dziwo NIKT SIĘ NIE GUBI! Z innymi fragmentami trasy krzyżujemy się, biegniemy równolegle, albo pod prąd, ale WCIĄŻ OZNAKOWANIE JEST CZYTELNE. Jak dla mnie maestria :)
Ostatni punkt na trasie to ten sam, w którym byliśmy na 33 km. Teraz jest kilometr nr 57 i uświadamiamy sobie, że ten Ultramaraton Puszczy Bydgoskiej, który w zamyśle jest biegiem trochę więcej niż 60-cio kilometrowym, w tym roku będzie miał 67 kilometrów. Przyjmuję to na chill-oucie. 10 kilometrów przed metą czuję się niemal jakbym na niej był. Kryzysy zażegnane, softflask napełniony. Jedyne co mnie dziwi, dlaczego wkładając w bieg tyle samo energii co na początku zamiast 5:45 biegnę tempem raczej 7:30, tylko czasami zahaczając o "6" z przodu?
Jestem porządnie wymęczony tym piaskiem, ciepłym październikowym słońcem, milionem małych podbiegów i zbiegów. Mam piasek w butach, chce mi się pić i zjeść coś wytrawnego. Chill-out z 60-tego kilometra ustępuje miejsca neurotycznemu sprawdzaniu mapy na endomondo i wstecznemu odliczaniu dystansu dzielącego mnie do mety.
Od kilku kilometrów tasuję się z Ewą, która jako jedyna z kilkuosobowej grupki nie dała się zostawić w polu. Czasem z przodu jest Ewa, czasem ja, czasem biegniemy razem i staramy się obrócić rzeczywistość motywację. Ale przede wszystkim ciągle patrzę w komórkę i odliczam dystans już nie kilometrami, ale setkami metrów. W końcu dobiegam do ostatniego zakrętu. Przede mną 200 metrów. Mijam jakąś zniecierpliwioną żonę, która krzyczy do komórki: "od 40 minut tutaj czekam! kiedy w końcu zamierzasz przybiec!?".
Tuż przed metą zatrzymuję się i robię jej (mecie) pamiątkowe zdjęcie.
I nawet jestem trochę wzruszony. Bo rok temu nie miałem śmiałości by marzyć, że taka rzecz się uda. Że uda się zrzucić kg i zrobić taką formę, aby wbiec tutaj, po 67 kilometrach w czasie 7h 38 minut, na 29 miejscu na 113 osób, które zapisały się na ten bieg.
Rok temu byłem przedostatni w maratonie. Dziś 29-ty w ultra, a do tego 6-ty w kategorii M40. Drugi i trzeci byli Piotr i Michał, a ponieważ podia nie dublują się i inny mężczyzna M40 był w pierwszej 3-ce open, dlatego Piotr stanął na najwyższym stopniu kategorii a Michał jeden stopień niżej.
Wiecie teraz co miałem na myśli pisząc we wstępie, że z zgodnie z regulaminem i terminami zapisów nie powinno ich tam być?! To oznacza, że stałbym na najniższym stopniu tego podium :) Dzisiejszy dzień mogę zapisać w kalendarzu moich sukcesów, że pierwszy raz w dorosłym życiu otarłem się o podium :)
* * *
Nr 2 i Nr 1 M40 |
Nr 1 K-Open i Nr 1 M40 :) |
* * *
EPILOG:
Rok temu Dominik miał mnie zabrać na najlepszą pizzę w Bydgoszczy. Ale tak się najadł wege-burgerem na mecie, że nie miał miejsca aby coś jeszcze wtrząchnąć i przemilczał temat pizzy. Wypominałem mu to przez cały rok. Dziś miał szansę aby zmazać plamę niespełnionej obietnicy. I zrobi to! (Mimo, że każdy z nas najadł się na mecie grochówką, chlebem ze smalcem i ogórkami.) Postawił na stół 4 pizze! I każdy z nas przyzna, że były fantastyczne.
Jeżeli chodzi o podsumowanie biegu, to podtrzymuję w pełni swoje zdanie sprzed roku:
- fantastyczny kameralny bieg robiony przez ludzi z potrzeby serca (żadnych wodotrysków, żadnych popisówek, ale wszystko to co trzeba)
- rewelacyjna, zaskakująca leśna trasa (w Bydgoszczy mają tyle górek?)
- tanie, uczciwe wpisowe
- bardzo dobre, wyważone oznakowanie (znaki namalowane na drzewach, tak jak oznaczenia szlaków, zamiast kilometrów plastikowych taśm)
Jedyne co się zmieniło, to my sami. Nie błąkaliśmy się już z Dominikiem jak dwa łosie do puszczy, ale udały się nam wszystkim bardzo fajne zawody. W końcu co cztery łosie to nie dwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz