poniedziałek, 17 września 2018

III Ultramaraton Kaszubska Poniewierka 100 km Sopot - Wieżyca


W przeddzień biegu cała głowa wypełniona była niepokojącymi pytaniami i uspokajającymi odpowiedziami. Denerwowałem się na przemian z uczuciem całkowitego spokoju. Ale tym razem ta mieszanka wyglądała zupełnie inaczej niż przed moimi próbami biegania dłuższych biegów w ubiegłym roku. Tym razem niepokój wywoływały tylko rzeczy nieracjonalne. Natomiast patrząc w sposób techniczny, racjonalny - wszystko było w porządku. Nic nie mogło być lepiej.

  • Przygotowanie? Pracuję sumiennie od stycznia. Bez chwili zawahania, zwątpienia i przede wszystkim z ogromną przyjemnością, no i radością z efektów. 
  • Kontuzje? Zero, nic. Dwa dni przed biegiem przestało boleć mnie cokolwiek. Nie ciągnie mnie ani jedno ścięgno, ani jeden mięsień. Żadne z dzieci nie przywlokło choroby ze szkoły/przedszkola. 
  • Sprzęt spakowany, dwa żele, kilka batonów, woda z izo w dużym bukłaku i sok pomarańczowy w softflasku. Nowe baterie w latarce. Buty, w których wiem, że można zrobić ponad 80 km bez odcisków. Sprawdzone spodenki.
  • Pogoda? Prognozy idealne. W nocy 13 stopni, w dzień trochę więcej, ale bez upałów, tylko czasami słońce ma wyjść zza chmur. Bez deszczu.
  • Ostatnią rzeczą, która mogła mnie martwić to godzina startu. 2:00 w nocy w Sopocie. Aby tam dotrzeć z odpowiednim wyprzedzeniem (zapisałem się na królika doświadczalnego do profesora Ratkowskiego z AWF na serię pomiarów przed i po biegu) trzeba wstać o północy. O ile pobudka nie jest problemem, to może nim być zaśnięcie... Ja nie potrafię tego robić na zawołanie. Położyłem się z marną szansą na sukces o 20:45 i.... przed 21:00 już spałem. Jednolitym, ciągłym, wielofazowym snem - przez trzy godziny. 

Pobudka, prysznic, śniadanie. Po 15 minutach czułem się świeżo jakby to był normalny poranek. Zamówiłem Ubera i zacząłem zbierać chłopaków z dzielnicy. Na początku Dominik, potem Michał i Wojtek. W Sopocie byliśmy przed 1:00 w nocy. Nie czułem napięcia. Popołudniowy stres całkowicie ustąpił miejsca zwyczajnemu spokojowi. Byłem nastawiony na dotarcie do mety. Na pokonanie 100 kilometrów.

Miejsce startu wyglądało pięknie. Kaszubska Poniewierka to ultramaraton na Pomorzu, ale paradoksalnie jego start i meta mieszczą się ... na stoku narciarskim. Łysa Góra w Sopocie - u jej podnóża właśnie gromadziło się 170 osób rzucających wyzwanie dystansowi 100 kilometrów.

Tak wyglądało to ze szczytu:


W tle rozświetlona aglomeracja. W dzień przy dobrej pogodzie widać nawet Mierzeję Helską. Ale na starcie biegacze stoją odwróceni do niej plecami, przed twarzami mając ciemny trójmiejski las... małe trójmiejskie góry...

Ja doskonale wiem jaki jest Trójmiejski Park Krajobrazowy. To moje podwórko. Po wielokroć przebiegłem tymi szlakami. Wiem, że można się bardzo zdziwić kiedy konfrontujemy na szlaku mylną tezę "w Gdańsku nie ma prawdziwych górek" z rzeczywistością. Przejście samym zielonym szlakiem gwarantuje niezły rollercoaster. Ale trasa Kaszubskiej Poniewierki przez TPK to nie tylko słynny zielony szlak. To sadystyczna mikstura wszystkiego co ma możliwie największą amplitudę. Mikstura, której bez oznaczeń zółto-czarnymi taśmami z zawieszonymi na nich migoczącymi lampkami nie sposób przejść samemu, bez tracka w zegarku.

Stoję na starcie i mam w tym oceanie spokoju tylko jedną myśl. Jeden cytat, który kilka godzin przed startem napisał mi Piotr Skraburski, który mierzył się z tą trasą rok temu.

- Do Wróblówki szanuj siły.

Czyli do pierwszego punktu. Do 28-mego kilometra. Do wyjścia z TPK. Ten, kto tego nie zrobi, zapłaci za to na pozostałej części trasy.


Start godzina 2:00 

[etap 0-28 km]




Dominik zniknął mi zaraz po pierwszym podejściu. Chciałem trzymać się za jego plecami, ale nie byłem mentalnie gotowy na tempo ~5 minut. A tak na kilku zbiegach puścił się Dominik. Na 3-4 kilometrze, pomny słów Piotra, po prostu wchodziłem pod górki szybkim marszem, a z górek zbiegałem. Nie cisnąłem, nie walczyłem, nie wyprzedzałem specjalnie. Przez dłuższą chwilę trzymałem się pleców Marka Baranowskiego. W końcu, gdy ścieżka się trochę poszerzyła postanowiłem zagadać. No i tak sobie weszliśmy na tzw. tematy różne i nagle z tyłu ktoś gwiżdże "hej panowie!!! nie tędy!". Ufff :) Nadrobiliśmy może 50 metrów jedynie. A jeszcze pół godziny temu na odprawie Mariusz mówił wyraźnie - nie rozmawiać w TPK, bo się można zgubić jak się gada zamiast patrzeć na taśmy :)

Po 10 kilometrach stawka rozciągnęła się na tyle, że bywały momenty, że poza grupką, w której biegłem nie było nikogo widać przed nami. Bałem się, że droga między Spacerową a Słowackiego będzie się strasznie dłużyć. To jest kiepska sytuacja dla głowy kogoś, kto zna okolicę. Bo zamiast kręcić 15 km wszystkimi możliwymi meandrami, przy murach zoo, między szlakami, po dzikich ścieżkach - wiem - że można by pobiec dwa razy krótszą drogą :) Teraz, z perspektywy 2 dni mam wypartą z głowy dłużyznę tamtych odcinków. Zapamiętałem je jak podróż zjeżdżalnią "Black Hole" w Tatralandii. Widzisz tyle trasy, ile oświetla twoja czołówka, twoje myśli nie wybiegają poza snop światła. Czy zacznie się zbieg, czy podejście dowiadujesz się w ostatniej chwili. Nie planujesz nic więcej poza te 2-3 najbliższe kroki. I w końcu jesteś na znajomej ścieżce. Kończą się drzewa, zaczynają trawy, niebo z czarnego robi się granatowe, a przed tobą majaczy rozświetlone centrum Auchan i Decathlon.

To jeszcze nie jest poranek. Nie spodziewam się Joszczaka z psem na spacerze, choć przebiegam 100 metrów od jego domu. Na zakręcie stoi Zibi i kieruje wszystkich ścieżką w dół. Tak naprawdę od tego miejsca przez kolejne 15 kilometrów mogłaby nie wisieć ani jedna taśma a i tak pobiegłbym bez najmniejszego zboczenia z trasy. Do pierwszego na trasie punktu jest stąd nie więcej niż 2 kilometry. Przez kilkaset metrów biegnę razem z Wiktorem Gajdusem. Robi się jasno, więc dostaję pierwszy komplement tego dnia... "Tomek, ale ty schudłeś!!". Tak, tak, to jest mega miłe. I przez następne 70 kilometrów usłyszałem to jeszcze wiele, wiele razy, zarówno od biegowych znajomych, ale często też od osób, których raczej nie kojarzę :)


28 km - Wróblówka godz 6:00 (4 godziny biegu, 30 minut przed limitem)


[etap 28-51 km]

Równiutko 4 godziny. Pół godziny przed limitem. Na punkcie zostałem powitany z imienia i nazwiska :) Wolontariusz chwycił mi plecak aby uzupełnić bukłak, chciałem pomóc odkręcić korek, ale mnie pognał słowami "ty idź jedź! my się wszystkim zajmiemy, czego Ci nalać?". Normalnie usługa w stylu concierge :) Zjadam kawałek drożdżówki, na chleb z wege-pasztetem jeszcze się nie kuszę, uzupełniam softflaska colą, a w tym czasie mam zakładany plecak (!!) Serio :) Pytam o Dominika, jak dawno tu był, ale nikt nie kojarzy aby wychodził. Kiedy już prawie opuszczam punkt zjawia się kolega Dominika z Advy, z którym rozpoczynał bieg. Okazuje się, że Dominik skręcił w krzaki i musiałem go wtedy wyprzedzić i zamiast go gonić to cały czas mu uciekam.

Z punktu tradycyjnie wychodzę marszem i pierwszy kilometr chcę przejść kończąc drożdżówkę i czekając aż wszystko ułoży mi się w żołądku. Dzięki tej metodzie (jedzenia w marszu, a nie na punkcie) można zyskać sporo minut na mecie. Po kilometrze ruszam lekkim truchtem i.... BAM!! Pierwszy raz leżę. Problem w tym, że nie mogę złapać oddechu. Upadając uderzyłem lewą częścią żeber w kamień, albo wystający korzeń i dodatkowo jeszcze we własną pięść...

Leżę tak kilkanaście sekund z wytrzeszczonymi oczami i zastanawiam się czy mi czasem żebro nie przebiło płuca. W końcu biorę oddech. Odkasłuję, spluwam i szukam krwi. Na szczęście jej nie ma. Po prostu mocno obiłem sobie żebra. Otrzepuję się i zaczynam iść do przodu. Jedyny problem jaki trwa to taki, że nie mogę wziąć głębokiego oddechu. Na szczęście kończyny są w porządku i ponownie zaczynam truchtać, tylko trochę uważniej.

Następne kilka kilometrów do dobrze znane mi ścieżki. Przez las, potem brzegiem jeziora Otomińskiego, znów przez las i ... pierwsza część ścieżki przy Raduni. To niby tylko 2-3 kilometry, ale tempo spada do 10 min/km. Tutaj każdy krok stawiasz na innej wysokości. Niby jest ścieżka, ale tak naprawdę to stąpanie po korzeniach drzew na zboczu, gdzie po lewej masz skarpę, a po prawej rzekę. I to często pół metra od ścieżki. Źle staniesz = lądujesz w wodzie. Uwielbiam ten fragment, jest przepiękny, ale kiedy starasz się pokonać go szybko to nie masz czasu aby odwrócić wzrok od swoich własnych stóp.

Odliczam metry do drugiej na szlaku elektrowni wodnej. Wiem, że tutaj będzie nawrotka i w miarę prosta trasa do Skrzeszewa. Biegłem nią kilka miesięcy temu. W końcu jest upragniony most na Raduni, zmiana kierunku i .... o kurcze! Ci sadyści poprowadzili trasę jarem po drugiej stronie!! C'mon?! Przecież obok jest chodnik?! Czy naprawdę jak obok jest łatwiej to dla nas musi być trudniej, przez pokrzywy, połamane drzewa i błotko? Chyba musi... w końcu to jest poniewierka...

Kiedy w końcu wyszliśmy z Jaru ukonstytuowała się 4-osobowa grupka. Jarek ze Świecia, Magda i Karol. Trochę się wzajemnie ponakręcaliśmy, pogadaliśmy i czując zbliżający się punkt przyspieszyliśmy do 6 min/km :D

Na punkt w Skrzeszewie wpadliśmy po 7 godzinach i 10 minutach.


51 km Skrzeszewo godz 9:10 (7 godzin i 10 minut biegu, 50 minut przed limitem)


[etap 51-70 km]

To był najbardziej kaszubski z wszystkich punktów. Szkoda tylko, że nie chciałem ani siadać ani za bardzo się objadać. Spojrzałem łakomie na chleb ze smalcem i ogórkiem, ale wybrałem ten z wege pasztetem. Do tego dwa kawałki domowego ciasta, uzupełnienie bukłaka i ruszyłem dalej. Na wyjściu z punktu piątka na szczęście od Andrzeja i w drogę. Półmetek. Już tylko "z górki".

Licząc na zachmurzenie nie wziąłem ze sobą czapki i trochę martwiło mnie to coraz czystsze niebo i proste drogi z niewielką ilością cienia. No ale trudno. Mam bujną czuprynę, która działa jak czapka - tak sobie to wytłumaczyłem. Podążałem za wstążkami. A wstążki zaczęły podążać przez pole. Normalnie, autentycznie przez pole. Patrzę w lewo, a gdzieś tam daleko rolnik robi coś w polu. Myślę sobie, że trzeba uważać, aby w zęby nie dostać. Uważnie się skradam to tu nagle spośród drzew w skrajni pola słyszę głos:


- Uchuhuhu!
- ??? - staję jak wryty i się rozglądam nikogo nie widać
- Tomasz Kaszkur!! - ktoś woła i jestem już wystraszony nie na żarty.

W końcu wychyla się zza drzew znajoma twarz Pawła Marcinko :) Żartowniś :)


Mówi mi, że teraz będzie fajnie z górki, ale potem jak przekroczę drogę to będzie strome podejście. Trasy od Babiego Dołu do Kartuz nie znam. Nie biegłem nią nigdy wcześniej. Kiedyś dawno temu byłem na grzybach, ale ciężko wyciągnąć z tych wspomnień jakieś wskazówki biegowe. Póki co się sprawdza. Jest z górki i to nawet po asfalcie. Można się rozpędzić. No ale wszystko co dobre, na poniewierce trwa bardzo krótko.


Jest i góra. Na zboczu siedzi Agata z aparatem, a ja jak idiota się kilka razy pytam czy mam wejść na górę prosto czy jakimś trawersem. W końcu zniecierpliwiona mówi: "no wchodź prosto tam gdzie tasiemka". No dobrze Agatka... skoro mi każesz :/


Następne 2-3 kilometry to przeprawa przez powalone drzewa, ścieżki, którymi nikt nie chodzi (poza bobrami) i jeszcze więcej powalonych drzew. Cieszy mnie jedynie to, że to podobno ostatni tak hardcorowy kawałek na trasie. I prawie się nie pomyliłem, bo podobna przeprawa była jeszcze tylko raz - kilka kilometrów za Kartuzami.


Następne kilometry biegłem wspólnie z Jarkiem ze Świecia. Okazało się, że trochę wspólnych biegów już zrobiliśmy w przeszłości razem, między innymi Chudego Wawrzyńca, którego obaj ciepło wspominamy. W końcu Jarek pociągnął tak do przodu, że musiałem odpuścić i zostać z tyłu. Trochę truchtałem, trochę szedłem i zacząłem się zastanawiać czy przyjdzie jakiś wielki kryzys czy nie? Czas wyjątkowo płynął szybko. Nie zadawałem sobie pytania "daleko jeszcze?" ani nie marudziłem sam do siebie.

Na 66 kilometrze postanowiłem pobawić się ze sobą w odśpiewanie dowolnej piosenki z 66 roku. I tak co kilometr z kolejnego roku. Padło na Eleanor Rigby The Beatles z płyty Revolver. I kiedy tak sobie nuciłem naszły mnie myśli o Cliffie Youngu i jego biegu w kaloszach. Podobno taki "szurany" bieg, praktycznie bez podnoszenia nóg jest bardziej efektywny energetycznie. No i zacząłem szurać. Wziąć szosowe Asicsy zamiast trialowych Salomonów to był dobry wybór. Szurało się wybornie. Niezależnie czy z górki czy pod górkę, ale bez potrzeby przechodzenia do marszu. Szurało się tak fajnie, że zacząłem wyprzedzać walczących przede mną biegaczy. Szur szur szur szur i tak doszurałem do punktu w Kartuzach.



70 km - Kartuzy godz 11:45 (9 godzin i 45 minut biegu, 1,5h przed limitem)


[etap 70-87 km]

Na wejściu do punktu same znajome twarze :) Drożdżówka w rękę, cola do softflaska i woda+izo do bukłaka. 


Zostało 30 kilometrów. Ale tak naprawdę trzeba liczyć to inaczej. 1-2 kilometry będę szedł i jadł drożdżówkę. Potem zacznę truchtać albo szorować jak Cliff  i kiedy po raz pierwszy zastanowię się jak daleko jest ostatni na trasie punkt Marty Wenty to okaże się, że będzie on bardzo blisko. A stamtąd już niemal widać Wieżycę, więc to będzie jak z górki, choć wejść na nią trzeba będzie. 

Kiedy zjadłem drożdżówkę zacząłem biec. Droga wiła się przez najpiękniejsze możliwe ścieżki szwajcarii kaszubskiej. Lasy, pola, pagórki, krajobrazy, jeziora, krowy, dzikie jabłonie. Zacząłem czuć metę. 25 kilometrów przed nią! Przestałem czuć zmęczenie i znużenie, które zazwyczaj przychodzi w tym momencie. Trzymałem bardzo spokojne tempo 7:30 min/km ale pozwalało mi ono wyprzedzić wielu maszerujących przede mną biegaczy. Po drodze zerwałem jedno soczyste i genialnie kwaśne dzikie jabłko. 

Kiedy teraz wspominam ten ponad 2 godzinny, 17 kilometrowy odcinek mam wrażenie, że minął on ledwie w połowę tego czasu. Osiągnąłem wewnętrzny spokój i poczucie szczęścia. 


87 km - Brodnica godz 14:00 (12 godzin biegu)


[etap 87-100 km]


- "Veni, vidi, Wenta" - krzyknąłem wbiegając na punkt w kierunku jego kierowniczki Marty Wenty

Wypiłem kubek coli i kubek wody. Nie uzupełniałem bukłaka, bo był w połowie pełny. Poprosiłem tylko o colę do softflaska. 

- Marta, która jest godzina? - zapytałem
- Równo 14-ta
- Hmmm to chyba mam szansę być na mecie przed 16-stą i załamać 14 godzin? 
- Myślę, że spokojnie - odpowiedziała Marta.
- TO JA LECĘ! DZIĘKI! - krzyknąłem i poleciałem.

Odpowiedziało mi równie głośne pożegnanie:

- ALE NIE W TĘ STRONĘ!!!!


Szybka nawrotka, wracam na ścieżkę i w głowie zaczynam liczyć... skoro jest 14-sta to jakbym chciał tylko iść do mety i zakładając tempo 10 km/h to...  to nie dam rady, bo do mety jest 13 km. No ale nikt nie mówi, że mam iść, ja tylko tak liczę, że nawet gdyby dopadł mnie taki kryzys, że osłabłbym do zera to wystarczy mi, że pokonam kilka kilometrów w tempie 7:30 i potem spokojnie już dojdę przed 14-stoma godzinami. Ale jest jeszcze jedno "ale". I ma na imię Wieżyca 328,7 m n.p.m - najwyższy szczyt Pomorza. Trzeba na nią wejść i zejść.

W drugiej strony jestem o tyle spokojny, że rozum wylicza mi, że trzymając tempo, które mam złamię 14 godzin na spokojnie. A żadna katastrofa nie wisi w powietrzu. Tym bardziej, że zbiegając przez Ostrzyce usłyszałem z endomondo schowanego w plecaku, że 90-ty kilometr pękł w 6:30 min. 

Wyprzedzam kolejne 2 osoby, jedna z nich zadaje mi pytanie:

- Jesteś z 30-ki?

Równolegle do 100 kilometrów odbywa się bieg na 30 km, gdzie końcówka trasy pokrywa się z naszą. Biegnie tutaj sporo moich znajomych i właśnie dotarło do mnie, że zaraz zaczną mnie wyprzedzać. W sumie ucieszyło mnie to, bo wiedziałem, że spotkam Adama Baranowskiego i będę mógł mu specyficznie pokibicować :)

Chwilę później mija mnie dwójka biegaczy z krótkiego dystansu. Biegli tak blisko siebie i tak szybko przebierali kopytami, że gdyby przykryć ich brązowym płótnem to bym był na 100% pewny, że to biegnie koń. 

Ostatnie kilometry biegu to trochę taka przeplatanka. Ja walczyłem o swoje własne tempo, ale co chwila musiałem się "frustrować" elitą z 30-tki, która mijała mnie jak wystrzelona z procy. Był i Baranowski, było kilku innych znajomych :) Tak się zapatrzyłem w rywalizacje o najszybszego na trasie 30 km, oglądaną na żywo i do tego z trasy, że niespodziewanie i bezboleśnie sam znalazłem się na szczycie Wieżycy.

Został tylko jeden zbieg. W tym słynne ostatnie kilkaset metrów stokiem narciarskim do Koszałkowa. Tak jak pisałem na wstępie: Ultramaraton Kaszubska Poniewierka, mimo, że jego trasa wiedzie przez malownicze Kaszuby - zaczyna i kończy się na stoku narciarskim.

Na 99 kilometrze wyjąłem komórkę z plecaka aby zrobić swoje pierwsze zdjęcie tego dnia. Widok, który jest tym samym dzisiaj dla walczących z dystansem 100 km czym był widok lądu dla żeglarza wiele dni podróżującego po morzu.


Agata robi mi jeszcze jedno zdjęcie, a ja robię zdjęcie mety kilkaset metrów przede mną.


Puszczam nogi w dół i lecę. Ale nie zbiega się wprost na balon z meta, lecz jakieś 100 metrów obok. Trzeba skręcić w prawo i podjąć ostatni wysiłek na tej trasie. Kątem oka dostrzegam, że ktoś z 30-tki chce za wszelką cenę mnie dogonić. Włącza mi się gen rywalizacji i przyspieszam do sprintu :) Szkoda, że nie próbowałem tego wcześniej, bo nie odczuwam dużej różnicy między truchtem a sprintem. Wygrywam tę ostatnią walkę wpadając na metę o głowę przed moim rywalem. 

Drewniany medal na szyje, gratulacje od profesora Ratkowskiego, który od razu wziął mnie na swoją "kontrolę antydopingowa".



Oficjalny czas 13:50:53. Miejsce 47 na 170 osób. 

Przed startem w swoich prywatnych marzeniach śnił mi się czas poniżej 14 godzin. Choć z drugiej strony studził je czas Piotra rok temu, który zrobił ten dystans w 14 godzin i 19 minut. Sporo rozmawiałem z Piotrem podczas wspólnych biegów o Poniewierce. Te wszystkie drobne rady brałem sobie uczciwie do serca. Spore fragmenty trasy znałem, ale co najważniejsze - po prostu się do tego biegu dobrze przygotowałem. Chyba najlepiej w całym swoim życiu. 

* * *

Chciałbym z tego miejsca podziękować całej ekipie Kaszubskiej Poniewierki. Powiedzieć, że odwalili kawał dobrej roboty to o wiele za mało. Jestem przekonany, że sztab główny razem z ogromną liczbą wolontariuszy przy organizacji tej imprezy stracili łącznie o wiele więcej kilokalorii niż wszyscy biegacze razem wzięci. I były to kilokalorie wydane na perfekcyjną robotę. Kiedy tylko zaczynam sobie wyobrażać jakim przedsięwzięciem jest taki bieg to gubię się już po kilku punktach... Przecież taki bieg to nie tylko założenie tasiemek na drzewa i odpalenie stopera. To jest wielomiesięczna proceduralna orka związana z uzyskaniem pozwoleń na każdy metr trasy, organizacja zabezpieczenia, logistyka począwszy od projektów, poprzez łańcuch zamówień i transportu, zorganizowanie wolontariuszy (tutaj chyba był osobny dział ds human resources), mnóstwo pracy czysto fizycznej i to co absolutnie najważniejsze: serce.

Mijałem po drodze dziesiątki osób, o ile nie setki, które pomagały mi, bądź były gotowe pomóc, gdyby tylko taka pomoc była potrzebna. Jestem wdzięczny za każdy napełniony softflask, każdy bojowy okrzyk motywujący, każde wskazanie drogi na skrętach, każde zdjęcie wykonane zza krzaków, za każdą zawieszoną świecącą lampkę. Jestem wdzięczny nawet dziewczynie, która przed startem skontrolowała mnie czy mam opisane żele numerem startowym. Dzięki temu ekipa sprzątająca trasę będzie miała łatwiej. Teraz dopiero mogę to powiedzieć: odwaliliście kawał dobrej roboty!





Jestem też wdzięczny Państwu Baranowskim, że zabrali mnie do domu kiedy miałem iść na pociąg, choć Adam upewnił się najpierw czy brałem prysznic (tak, brałem!).

Jestem również wdzięczny Dominikowi, że obraził się na mnie tylko na 1 dzień, że nie poczekałem na niego na mecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy