Mówiąc "my" mam na myśli czwórkę biegaczy-amatorów: Jarka, Michała, Dominika i mnie. Razem zrzeszyliśmy się w nieformalną grupę TricityUltra.pl. Założyliśmy stronę www o takiej samej nazwie, na której opisaliśmy nasz plan:
Bieg dookoła Trójmiasta. Tricity Ultra. Bieg, który jest połączeniem codziennych biegowych ścieżek każdego aktywnego mieszkańca Trójmiasta. Jak każda idea, zrodził się z małych codziennych elementów. Ktoś pobiegł wzdłuż plaży między Orłowem a Brzeźnem, ktoś na codzień szoruje po lasach poligonu, ktoś zbiega do Neptuna i z tych drobnych elementów wpadliśmy biegnąc któregoś dnia 24 km aby wykąpać się w grudniu w morzu aby te wszystkie ścieżki połączyć w jedną. Tym sposobem narodziła się idea.
Trasa biegu zawiera w sobie to co w Trójmieście najbardziej reprezentatywne: ulica Długa i Neptun - symbol Gdańska, Europejskie Centrum Solidarności, PGE Arena - stadion goszczący mecze Euro 2012, nadmorska promenada od molo w Brzeźnie poprzez molo w Sopocie, aż po molo w Orłowie, słynny Orłowski klif, promenada w Gdyni, skwer Kościuszki z Błyskawicą i Darem Pomorza oraz dłuugi dłuugi fragment leśnych ścieżek po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Chcemy zmierzyć się z dystansem 26 kwietnia 2014 roku.
Wreszcie nadszedł ten dzień. Szanując Wasz czas, na początku zobaczcie 3 minutowy film, kręcony z ręki podczas biegu. 80 kilometrów w 180 sekund. To przeżyliśmy. Dla Was to czterech szalonych gości, co spędziło sobotę "inaczej". Dla nas to legenda :)
A kto chciałby przeczytać obszerniejszą relację, tym bardziej zapraszam poniżej:
TRICITY ULTRA 80KM - 26.04.2014 - RELACJA
Rozpoczęliśmy o godzinie 8 pod Gdańskim Neptunem. To miejsce wydaje się idealne na start. Symbol Trójmiasta. Humory dopisywały. Cztery miesiące temu biegliśmy podobny bieg 66 km i obyło się bez większych problemów, jednak tym razem dystans niemal podwójnego maratonu wzbudzał pewien respekt. Po pamiątkowym zdjęciu i zapowiedzi na potrzeby filmu ruszyliśmy spokojnie ulicą Długą.
Pierwszy przystanek to Gdańskie Forty, oficjalnie nazywane Grodziskiem - zabytkowe fortyfikacje służące ładnych kilka wieków temu celom obserwacyjnym całej okolicy. A dla nas - pierwsze wzniesienie do pokonania.
Następnych 10 kilometrów to droga w stronę dzielnicy Jasień, ostatnie na dłuuugi czas chwile kiedy biegniemy po betonie. Czas płynie bardzo szybko, żartujemy, celowo spowalniamy tempo, bo nogi niosą ponad rozsądek. Zatrzymujemy się aby zrobić zdjęcie przy Wróbla Stawie.
Mijamy jeszcze zbiornik Jasień, gdzie pozdrawiamy kilkoro biegaczy zachęcając do wspólnego biegu przez kilka kilometrów. Chwilę później po przekroczeniu nasypu budowanej nitki kolei metropolitalnej zanurzamy się w lasach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego.
Naszym pomysłem na ten bieg, jest przebiegnięcie tej części trasy najtrudniejszym szlakiem - zielonym. Pokonując ten szlak zaliczamy wszystkie największe wzniesienia w TPK takie jak Głowica czy Wzgórze Pachołek. Wydawało nam się, że wspinanie się i bieganie zużyje zupełnie inne partie mięśni i drugą 40-tkę spokojnie sobie pobiegniemy bez większego zmęczenia... Ta nasza bardzo osobista hipoteza, sprawdzona w praktyce okazała się bardzo bolesna :)
Ale na 30 kilometrze czuliśmy się wyśmienicie. To trasę przebiegła sarna, to Jarek zaliczył glebę. Las pachniał, czekolada smakowała. Ale przed Sopotem Dominika dopadł ból w kolanie. Znając nasze poprzednie wyprawy byłem pewny, że póki kości całe - będziemy trzymali się dalej w czwórkę i stację Sopot Kamienny Potok miniemy tylko po to, aby zmienić szlak na czerwony i podążyć nim w kierunku Gdyni.
W międzyczasie zaczęliśmy coraz bardziej marzyć o prawdziwym posiłku. Byliśmy jakieś 10 kilometrów przed Gdyńskim Greenwayem, gdzie zaplanowaliśmy jedyny dłuższy przystanek na trasie. Ja wyciągnąłem z plecaka specjalnie przygotowaną na ten moment limonkę. 10 lat temu jechałem egipskim PKS-em i w przerażeniu obserwowałem jak kierowca walczy ze zmęczeniem regularnie co 30 minut jedząc całą limonkę. Przez noc zjadł pełen koszyk. Dojechałem wtedy szczęśliwie, a ten sposób na walkę ze zmęczeniem zapamiętałem i właśnie postanowiłem sprawdzić. Limonka dała mi takiego kopa, że chwilę później byliśmy już na granicy Sopotu i Gdyni.
Biegnąc lasem w kierunku Witomina natrafiliśmy na imprezę biegową. 10 kilometrów przełajów po Gdyni. Gdybyśmy wiedzieli szybciej, pewnie wzięlibyśmy w niej udział! Jeden z wolontariuszy pilnujących trasę zrobił nam pamiątkową fotkę, kiedy wybiło nam dokładnie 42,2 km
42 km za nami |
Zbliżając się do mety Gdyńskiego biegu przełajowego spotkaliśmy grupę biegaczek, zamieniliśmy kilka słów, i dopiero jak Jarek pokazał im, że jego Garmin pokazuje 45 kilometr uwierzyły, że to prawda, a nie głupi lans i tzw. podryw na ultramaratończyka. Dziewczyny stają się jednak drugoplanowe w kontekście głodu i dosłownie kilku kilometrów (i to z górki) do czekającego na nas wegetariańskiego posiłku.
Tuż przed Greenway'em spotkaliśmy Kamila, który towarzyszył nam przed kolejne kilkanaście kilometrów. Dzięki temu załapał się zarówno na pamiątkową fotkę pod Błyskawicą jak i zwiedzanie gdyńskich klifów.
Jak podsumował Kamil naszą wspólną cześć biegu: najlepszy sposób na spokojny bieg z możliwością zwiedzania okolicy i zrobieniem kilku fotek, to przyłączyć się do maratończyków po 42 kilometrze i przebiec z nimi kolejnych kilkanaście. Tempo faktycznie mocno nam siadło. Po chwilowym zamieszaniu związanym z uzupełnianiem zapasów (kolejny sklepik miał być dopiero w Brzeźnie) rozpoczęliśmy wspinanie. Zrezygnowaliśmy z trasy plażą poniżej klifów na rzecz wejścia na nie. I wtedy poczuliśmy mięśnie, które mocno dostały w kość na zielonym szlaku TPK. Jak powiedział Dominik, mieliśmy za sobą ponad 50 kilometrów biegu, z czego 20 km robienia przysiadów.
Wtedy w pewnym sensie problemy przestały istnieć. Było już ich tyle, że przestały stanowić problem. Stały się elementem naszego bagażu. Odciski na nogach, ITBS, ścięgo achillesa, skórcz w klatce piersiowej (od śmiechu! poważnie!), odwodnienie i totalny wstręt do smaku kolejnych izotoników, otarcia na plecach, rany po wywrotce. Wydaje mi się, że nawet przestaliśmy myśleć i rozmawiać ze sobą racjonalnie. Dominik stwierdził, że przerwy na marsz są bez sensu, bo znacznie bardziej go męczą niż sam bieg. Jarek zaczął rozważać czy pani w sklepie w Gdyni była wdzięczny czy niewdzięczna za to, że wypytywał ją o smaki izotoników. No tak, nie ma czemu się dziwić. Promenada spacerowa wzdłuż plaży między Sopotem a Gdańskiem to pierwszy prosty fragment dzisiejszej trasy. Można oszaleć od tej monotonii :)
NAGLE:
-Co tak wolno! Nie oszukiwać! Biegać!! - taki głos wyrwał nas z maligny.
Okazało się, że obok na rowerze przejeżdżał Łukasz Zwoliński z Akademii Biegania i skojarzył nas (po plecakach), że to musimy być my. Dostaliśmy takiej adrenaliny i takiej motywacji, że tempo skoczyło nam dwukrotnie a zmęczenie poszło zupełnie na bok. Jechaliśmy razem aż do Przymorza rozmawiając generalnie o biegach ultra w Polsce, a także o finale akcji 125 km dla Piotrusia, w której to Piotr Pepliński, Agata Masiulaniec i Andrzej Jarmołowski biegli z Sierakowic do Sopotu. Zwolo właśnie wracał z finału tego biegu i załapał się także na fragment naszego :) Ogromne dzięki za gigantyczny power, który nam dałeś tym nagłym pojawieniem się swoim!
Kolejnym celem dzisiejszej wyprawy było zaliczenie pętli Gdańskiego Parkruna. Do pętli Reagana dotarliśmy w okolicach 62 kilometra i opuściliśmy go kolejnych 5 km kręcąc w tym czasie kółka po dobrze znanej nam pętli. To był ewidentnie najtrudniejszy ze wszystkich przebiegniętych przez nas Parkrunów. Dobrze, że nie będzie liczył się do średniej :)
Po przebiegnięciu Parkruna Free do centrum Gdańska, celu naszej wyprawy zostało nam kilkanaście kilometrów. Niby mniej niż półmaraton, czyli bieg na, który można wyskoczyć z marszu i to bez śniadania. A jednak wydawało się ogromnie dużo. Metodą małych kroków ustaliliśmy kurs na PGE Arenę - jeden ze stadionów Euro 2012.
Symbolicznie okrążyliśmy PGE i udaliśmy się w kierunku Trzech Krzyży przy Stoczni Gdańskiej. Zaczęło robić się ciemno. Zamiast euforii poczułem pewną depresję, że jest już tak późno, i pewnie zanim wrócę dzieci będą już spały, i zobaczę je dopiero jutro. I w ogóle, że jestem kiepski mąż i ojciec, że tak się wypuściłem na cały dzień, od rana do wieczora realizować swoje hobby.
I wtedy poczułem, że muszę biegnąć szybciej, bez przerw na marsz. Praktycznie każdy biegł już kompletnie inną techniką. Jarek i Michał maszynowo, regularnie jak w zegarku bieg-przerwa na marsz-bieg itd. Dominik dalej uważał, że nie może chodzić, więc biegł szybko po czym kładł się na trawę i czekał aż dobiegniemy do niego, po czym zrywał się i biegł dalej. Mi chyba najlepiej wychodziło trzymanie swojego, powolnego, ale stałego tempa.
Zwarliśmy szeregi przy Stoczni Gdańskiej. Zrobiliśmy kilka zdjęć, ale dalej ruszyliśmy już wszyscy wspólnie niemal do samego końca (niemal = Dominik dalej nam próbował uciekać)
Przedostatnim przed metą punktem na naszej mapie była Filharmonia Pomorska. Chcieliśmy stamtąd zrobić piękne zdjęcie z widokiem na wybrzeże Motławy i Żurawia, ale było już tak ciemno, że zdjęcia tła kompletnie nie wyszły. Za to spotkaliśmy tam zupełnym przypadkiem zapalonego biegacza, triathlonistę i morsa ze Starogardu Gdańskiego. Kilka minut miłej rozmowy i ruszyliśmy na ostatnią prostą, w kierunku Zielonej Bramy wiodącej na Długi Targ i ulice Długą. 80 kilometrów według Garmina stuknęło dokładnie przy Neptunie. Śledziliśmy nasz bieg na czterech różnych urządzeniach. Dwóch Garminach i dwóch telefonach z Endomondo. Za oficjalny ślad naszego biegu wybraliśmy ten, który pokazał najmniej kilometrów a przy okazji najdokładniejszy. Przy Złotej Bramie, gdzie oficjalnie zakończyliśmy nasz bieg wskazanie wyniosło 80 km i 200 metrów.
Jak zawsze genialny opis plus jako dodatek super hiper film:) Było warto - kto nie wierzy, polecam przelecieć TriCityUltra samemu - satysfakcja gwarantowana:P
OdpowiedzUsuń