niedziela, 13 kwietnia 2014
Kącik biegowego melomana: David Bowie "Heroes" vs Marc Almond "Enchanted"
Nie potrafię do końca podać powodu dlatego nie chciałem dzisiaj pojechać na Orlen Maraton. Namawiali mnie z każdej strony. Wszystko praktycznie mogłem mieć podane na talerzu (przejazd, nocleg, towarzystwo), ale nie potrafiłem się zdecydować. Nawet małżonka zapytała mnie kilka dni temu "a nie chciałeś pojechać na orlen?" Mimo wszystko nie chciałem. Nie planowałem od samego początku. A potem nawet jeżeli bym ostatecznie się przełamał, to mam barierę przed płaceniem za bieg wyższej opłaty biegowej niż ta na samym początku.
Kilka dni temu zaplanowaliśmy sobie w kilka osób przebiegnięcie w niedzielę rano prywatnego maratonu na zasadzie gdzie nogi poniosą i z powrotem. W piątek okazało się, że część z nas myślała o sobocie rano a część o niedzieli rano. Ostatecznie obudziłem się w niedzielę o 8:30 i zdecydowanie za późno było aby biec maraton i nie stracić dnia (idealne maratony to są te, które rozpoczyna się o 5:00 rano i wraca się do domu kiedy reszta rodziny dopiero leniwie przeciąga się w łóżku planując śniadanie).
Postanowiłem się po prostu przebiec. Założyłem słuchawki, wrzuciłem "Heroes" Davida Bowie i ruszyłem w kierunku gdańskiej starówki. Ta płyta jest tak młoda jak ja. Ale mimo, że jest szczególna w dyskografii Bowiego, nie jest specjalnie szczególna dla mnie. O ile wszystkie wcześniejsze płyty Dawida poruszają każdym najdrobniejszym zwojem w mojej głowie, to tzw. berlińska trylogia (Low, "Heroes", Lodger) nagrana razem z Brianem Eno nigdy do końca do mnie trafiła, mimo, że krytycy przed nią klęczą. Ta płyta jest przesiąknięta atmosferą podzielonego Berlina. Tak samo podzielonego na pół. Pierwsza część piosenkowa, druga - niemal w całości instrumentalna. Kiedy rozpoczęła się druga część płyty biegłem akurat wzdłuż ponurych kamienic przy ulicy Kartuskiej. W pobliskich spożywczakach obywatele zaopatrywali się w pierwsze niedzielne piwka. Na niebie cały czas zbierało się na deszcz. Idealne dopasowanie muzyki i klimatu dookoła. Z płytą "Heroes" dobiegłem niemal do samego centrum.
Na drugą połówkę trasy wybrałem płytę z 1990 roku - Enchanted Marca Almonda. Do tej płyty nigdy nie miałem dystansu. Zawsze wielbiłem ją w sposób bezdyskusyjny. Miłością do niej zaraził mnie w jednej ze swoich audycji nikt inny jak Tomek Beksiński. Wokal Marca Almonda jest jednym z moich Top 3 obok Petera Hammilla i Bryana Ferry. Nie byłem jednak do końca pewny jak zareaguję na tę płytę po kilku latach niesłuchania. Czy ten styl new-romantic-disco nie za bardzo trąci myszką? Pierwsze nuty Madame De La Luna rozwiały wszelkie niepewności. To wciąż rewelacyjna płyta. Idealna na bieg wzdłuż Motławy, przy Żurawiu przez Zieloną Bramę na ulicę Długą. Idealna do mijania w biegu elegancko ubranych dziewczyn i zawieszeniu na każdej z nich na ułamek sekundy oka. Niestety chwilę później byłem już za Złotą Bramą i rozpocząłem powrót do domu. Tym razem wzdłuż kanału Raduni. Mijane dzielnice przez kolejne kilometry wciąż wyglądały jak wschodni Berlin w 1977 roku, ale Enchanted na uszach pokrywał je kalejdoskopem dodatkowych barw.
Do domu zdążyłem sekundy przed deszczem, który cały czas wisiał w powietrzu. A w pojedynku na płyty wygrał dziś Marc Almond.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz