środa, 30 października 2013

Gdańsk Biega 2013 - Pakiety odebrane!


Rok temu zupełnie nie zanotowałem tej imprezy. W tym roku, też prawie bym ją ominął, gdyby nie billboard, który mijam codziennie wracając z pracy. No i zapisaliśmy się całą rodziną. W regulaminie przeczytałem, że koszulki startowe zarezerwowane są tylko na pierwszych 2500 osób, które się zjawią po odbiór pakietów. Patrząc na to, że rejestracji jest już prawie 5000 nie czekałem do ostatniego dnia i zaciągnąłem dziś całą rodzinę do MOSIRu na Traugutta i w efekcie dumnie przywdzialiśmy koszulki Gdańsk Biega 2013. Tym, którzy zwlekają radzę się pospieszyć bo mimo, że byliśmy ledwie 3h po rozpoczęciu odbiorów - nie było już damskich eMek, na szczęście potraktowana wymiennie męska eSka pasowała ba Grażkę idealnie. Dziecięce równie perfekcyjne.


A wieczorem odwiedził mnie Michał, umówiliśmy się na 15-stkę i tyle przebiegliśmy. Tempo praktycznie takie samo jak na wczorajszym półmaratonie. Lekkość biegu ciut mniejsza, ale jakoś mnie to nie dziwi :)

Niespodziewany rekord w półmaratonie z Galahad na uszach


Zaktualizowałem listę płyt na ten tydzień i długo stałem na klatce gotowy do biegu wybierając muzykę do dzisiejszego treningu. Do wyboru miałem kilka płyt Lou Reeda w formie hołdu, mega klasykę czyli Animals Floydów, kilka płyt The Who - podobno wielkiego zespołu, który zawsze do tej pory obchodziłem mniejszym lub większym łukiem, no i kilka albumów Galahad.

Wiem, że słuchanie neoproga z lat 90-tych było passé już w latach 90-tych, ale mam straszny sentyment do tej płyty i ciężko było mi odmówić sobie przyjemności rozruszania kości przy dźwiękach Sleepers.

Ponieważ treningowe kręcenie kółek dookoła zbiornika coraz bardziej mnie nudzi staram się jak mogę urozmaicać sobie trasę. O ile w weekendy nie ma z tym problemu, bo biega się w dzień i można praktycznie co weekend wymyślać inne trasy i zwiedzać naprawdę przedziwne rejony w całkiem bliskiej okolicy, to w tygodniu, po zmianie czasu praktycznie nie ma opcji aby bez czołówki ruszyć gdzieś dalej. Ostatnio poza zwyczajnymi kółkami 1,3 km polubiłem większa pętlę okrążającą mój zbiornik zakoniczyński oraz stawik przy szkole na Ujeścisku. Daje to łącznie około 4,5 km. Chcąc zrobić dychę - leci się po prostu dwie duże pętle + dokrętka. I taki miałem plan na dzisiaj.

sobota, 26 października 2013

Kolbudzka 10


Ten dzień miał wyglądać zupełnie inaczej. Miał się rozpocząć pobudką o 7-mej i wyjazdem z Dominikiem na 15-tkę wzdłuż plaży zakonoczną extra 5-tką na Parkrunie i być może kąpielą w Bałtyku (o ile by starczyło nam odwagi). Kilka minut po 7-mej zadzwonił Dominik z informacją o zmianie planów. Dzieci się pochorowały - siła wyższa.

Wykonałem szybką analizę możliwości:

a) jadę swoim autem sam pobiegać przy morzu i zahaczyć o parkruna - ale niestety piątek wieczór spędziłem zgodnie z polską tradycją i nie ma sesnu ryzykować siadania za kółkiem

b) biegnę z buta na parkruna podobnie jak dwa tygodnie temu - ale jakoś nie byłem mentalnie gotowy na 38 km

c) wracam do łóżka na godzinke, jem rodzinne sniadanie ze wszystkimi i zobaczę co dzień przyniesie.

Wygrała opcja "c".

I tak leżąc i patrząc się pustym wzrokiem na bidon z własnoręcznie przygotowanym "izotonikiem" (woda, miód, cytryny, sól) zacząłem zastanawiać się gdzie by tu pobiec...

wtorek, 22 października 2013

Pierwszy medal - Bieg Europejski Gdynia 2013

Kilka słów historii o moim pierwszym ulicznym starcie:



Wczesną wiosną 2013, po kilku miesiącach biegania przyzwyczaiłem się, że dosłownie każda osoba, której pochwaliłem się, że biegam mierzyła moje wtedy już 120 kg od stóp do głów i zadawała pełne politowania pytanie: "A jak kolana?".

Domyślcie się, jakie było moje zdziwienie, kiedy podczas jednej z pierwszych kurtuazyjnych wizyt u sąsiada Dominika, znanego wtedy głownie przez to, że nasze małżonki razem pracują a dzieci chodziły do jednego przedszkola, zamiast doskonale znanego mi pytania "A jak kolana?" usłyszałem "Zapisz się na jakiś bieg! Zobaczysz jakie to emocje, jak poniesie Cię tłum!". Chwilę później przeglądaliśmy wyniki Dominika w lutowym biegu Gdyńskim na 10 km. Szokujące i abstrakcyjne czterdzieści kilka minut.

poniedziałek, 21 października 2013

Kącik biegowego melomana: Fish - Vigil in a Wilderness of Mirrors

Tak jak pisałem w moim pierwszym wpisie, słuchanie muzyki było moją główną motywacją na początku biegania. Te kilkadziesiąt minut dla siebie ze słuchawkami na uszach. Z czasem doceniłem także bieganie bez słuchawek, kiedy można wsłuchać się w swój organizm, w oddech, stopy stawiane na podłożu. Bez słuchawek zazwyczaj biegam wszystkie nowe trasy oraz zawody ... no i interwały. Natomiast wyjście na rutynową trasę po osiedlu zawsze wiąże się ekscytacją wyboru tej jednej lub dwóch płyt jakie sobie posłucham.

niedziela, 20 października 2013

Świętokrzyska dycha

Słońce świeciło mi mocno po oczach, kiedy wyszedłem dzisiejszego poranka przebiec się po granicy województw świętokrzyskiego i małopolskiego. Będzie zabawa, będzie się działo... ciągle huczało mi w uszach wczorajsze wesele mojego kuzyna. Strój biegowy wziąłem ze sobą nie dlatego, że się z nim nie rozstaje, ale dlatego, że jeszcze w wakacje umówiłem się w wujkiem Romkiem - współtwórcą Ryckiej grupy biegowej biegusiem.pl na małą poweselną przebieżkę. Dodam tylko, że wujek Romek jest m.in. jedną z osób, które zainspirowały mnie do biegania. Biega od kilkunastu lat i jest żywym przykładem jak bieganie zmienia człowieka. Biegał także na moim weselu w 2008 roku. Dla mnie był to wtedy przejaw conajmniej "dziwactwa", że normalny człowiek zamiast się wyspać zrywa się rano i truchta wzdłuż Bałtyku. Po 5 latach robię to samo i wierzę, że za kolejne 5 lat, może mniej, może więcej, ja zainspiruję kogoś kolejnego.

Ale wujek Romek zapomniał butów :)

niedziela, 13 października 2013

The Expendables

Serj Tankian zagrał świetny koncert. Chociaż przez pierwszą połowę zastanawiałem się czy nie fajnie by było jakby jednak zahaczył o SOAD, ale im dłużej koncert trwał tym bardziej rozumiałem jaka linia rozdziela Serja jako członka SOAD oraz Serja solowego, z orkiestrą.

Gravity było też całkiem fajne, choć najgorsza była w tym wszystkim decyzja czy iść na Gravity czy Wałęsę.

I tym krótkim podsumowaniem można by zamknąć weekend który zdarza się raz na kilka miesięcy (czyli weekend, kiedy ktoś inny zostaje wieczorem z dziećmi:)), gdyby nie fakt, że Dominik nie włączał netu przez całą sobotę, przez co nie miał świadomości moich 38 kilometrów i kiedy późnym wieczorem zdzwoniliśmy się usłyszałem krótkie zachęcające "To o której jutro biegniemy? 8? 9?"

sobota, 12 października 2013

Parkrun #89 i trzy idee

Dzisiejszy dzień to połączenie trzech idei:

i) planowałem wraz z Dominikiem, że w końcu połączymy siły i udamy się na pierwsza wyprawę biegową razem. Plan luźno był osadzony na ten weekend czyli albo sobota rano (parkrun + bieg do Gdyni plaża i z powrotem) albo niedziela (bieg po plaży do Gdyni i z powrotem). W obu przypadkach zakończony kąpielą w morzu hehe. Wracając do tematu idei - ta pierwsza upadła wczoraj, kiedy umówiliśmy się jednak na niedzielę.

ii) znana już idea polskiego piątku, wczoraj nie oszczędziłem się za bardzo i na pewno nie zaryzykowałbym wsiadania rano za kółko... ale czy samochód to jedyna opcja dojazdu na parun?

iii) Biegacz z Północy już TAK kiedyś robił

W efekcie połączenia trzech idei o 7:20 wypełniłem bukłak 2l wody i wybiegłem na 15 kilometrowa  trasę w kierunku Parku Reagana. Za oknem z rozchodzących się ciemności wyłaniała się poranna mgła. W tym poetyckim nastroju zrobiłem sobie fotkę z ręki  na której wyglądam jak przygłup z jednym zębem.


Planowałem, że będę biegł ze średnią 6 min/km i tym sposobem spokojnie zdążę na rozpoczęcie biegu, ale jakoś nogi same niosły, coraz szybciej i szybciej, zupełnie jakby to miała być tylko podróż w jedną stronę. Po przebiciu się na Ujeścisko, chwilę biegłem ulicą Havla, potem Łostowicką w dół i w górę do Carefurra na Morenie, skręt w prawo i chwilę potem byłem już przy Politechnice Gdańskiej. Otarłszy łezkę wspomnień nad moimi tak odległymi pięcioma latami w jej murach ruszyłem dalej, przebiłem się przez Grunwaldzką i wbiegłem w Wyspiańskiego. Dalej już tylko długa droga przez Zaspę, gdzie przystanąłem na chwilę nad malunkiem przy schodach do tunelu.

Skręt w Kołobrzeską i już witałem się z Parkiem Regana. Patrzę na czas i .. hmmm coś musiałem pomylić! Jestem  20 minut przed czasem.

Pokręciłem się więc truchtem po parku, zrobiłem szybkie rozpoznanie, że jestem jedyną osobą w żółtych skarpetach z Lidla, więc nie ma się co ścigać, bo i tak mam pierwsze miejsce gwarantowane.

Szybkie odliczanie, 5,4,3,2,1 start i ruszyliśmy. Tym razem mając świadomość drogi powrotnej naprawdę nie ścigałem się z nikim. Biegłem spokojnym tempem, z równym oddechem, żadnych zrywów.... no chyba że zobaczyłbym biegacza w żółtych skarpetach... ale nie zobaczyłem.

(fot. parkrun)
(fot. parkrun)
Zerknąłem na endo pod sam koniec biegu i okazało się, że parkrunowym finiszem właśnie zamknąłem półmaraton. Szybko zeskanowałem kod, w międzyczasie wciągając banana i ruszyłem w drogę powrotną.

Zmieniłem trochę trasę, wydłużając ją o kilometr, pobiegłem dłużej Grunwaldzką i do Łostowickiej zbliżyłem się od strony Kartuskiej. I wtedy.... i wtedy po 33 km w nogach okazało się, że ta Łostowicka strasznie stroma jest.... Wtedy zupełnie wyparowały mi z głowy pomysły aby dokręcić dzisiejszy dystans do pełnego maratonu. Chciałem po prostu dobiec do domu.

Dobiegłem ale zrobiłem jeszcze rundę honorowa dookoła zbiornika retencyjnego i wyłączyłem endo z przebiegiem 38 km i 450 metrów. Zajęło mi to 3 h i 48 min. Dało to średnią całego biegu 5 min  56 sek / km

A to oznacza... że jakbym jednak dokręcił jeszcze 3 rundy honorowe to bym zrobił pełny maraton w 4 godziny i 10 minut, co dałoby mój nowy rekord życiowy poprawiony o 30 minut! A to oznacza, że wcale nie jest wykluczone, że trochę bardziej wypoczęty jeszcze w tym roku złamałbym 4h!

Skąd taki progres? Nie wiem czy, to moment aby mówić o tym na głos. Jedna z najbardziej inspirujących książek jakie ostatnio czytałem to Ukryta Siła Ritcha Rolla. Daj organizmowi to, czego potrzebuje, a on się odwdzięczy.

 

Regeneracja? Musiałem zadowolić się 10 minutowym prysznicem. Potem rodzinny spacer po Długiej, a za chwile jedziemy do Ergo Areny na Serja Tankjana.

wtorek, 8 października 2013

Dookoła jeziora Wigry


Wielu moich znajomych zapisało się w tym roku na Maraton Solidarności w Trójmieście. Przez długi czas sam uważałem, że to doskonały wybór na debiut. Prawie trzy miesiące wcześniej zrobiłem sobie trochę przypadkowe niedzielne długie wybieganie, które skończyło się nieplanowanym dystansem 42 km, dlatego nie miałem argumentu aby nie pobiec w oficjalnym maratonie. Wiedziałem, że biegnąc go wystarczająco wolno, oraz odpowiednio uzupełniając płyny nie powinno być problemu z dotarciem na metę.

I wtedy, kiedy już niemal zapisywałem się na Solidarności, wpadł mi przed oczy taki oto opis:

To nie jest maraton do robienia życiówek… chyba, że startujesz pierwszy raz. To maraton dzięki, któremu odwiedzisz nieprzyzwoicie piękne miejsca. Trasa przeprowadzona w całości na terenie Wigierskiego Parku Narodowego, wokół Jeziora Wigry, w większości zielonym szlakiem pieszym. Wąskie i kręte leśne ścieżki nad samym brzegiem jeziora, długie kładki na bagnach, szutrowe drogi i tylko odrobina asfaltu…
A oprócz niezwykłych widoków… nieskazitelnie czyste powietrze - na pewno słyszałeś o Zielonych Płucach Polski. Skorzystaj z długiego weekendu, zabierz przyjaciół i rodzinę (podczas Maratonu będzie otwarta strefa dla dzieci, zapewniamy opiekę animatorów). Przebiegnij wyjątkowo przyjemny maraton i poznaj Suwalszczyznę oraz Sejneńszczyznę!  (www.maratonwigry.pl)




Po krótkiej konsultacji z żoną w stylu "Grazia, no chooodź, będzie faaaajnie, długi weeeeekend, pojedziemy sobie, odpoczniemy, tam na peeeewno jest faaaajnie" załapałem się na dosłownie jedno z ostatnich wolnych miejsc na tej imprezie. Opłaciłem składkę i tego samego dnia zarezerwowaliśmy pobyt (jak się dopiero okazało) dosłownie 100 metrów od mety zawodów!

Polecam wszystkim agroturystykę Łukowy Kąt w Starym Folwarku. Miejsce i Właściciele tworzą niepowtarzalny klimat.

Pierwszy dzień do zwiedzanie okolicy, klasztory Wigry, kilka kilometrów trasy, kąpiel w jeziorze...


Drugi dzień to już zwiedzanie ekstremalne. Gdybym pisał blog turystyczny, to na pewno ta sekcja zajęłaby kilka stron. Objechaliśmy wszystko co można było zobaczyć, począwszy od wyprawy kolejką wąskotorową, po niekonwencjonalne zoo w Aleksandrówku, gdzie właściciel oprowadził nas po otwartym terenie z jeleniami, danielami, lamami, jakami, osłami i każdego wołał po imieniu i karmił z ręki, dalej mosty w Stańczykach, jezioro Hańcza, tatarska knajpa w Suwałkach... a na koniec dnia - odbiór pakietu i "ziemniak party"

Dzień trzeci to dzień biegu. Kilka chwil po ósmej wybiegłem z naszego agro, wyposażony w bidonik i udałem się na linię... mety, gdzie czekała na nas bonanza aby przewieść nas na start. Start miał miejsce tuż pod słynnym klasztorem w Wigrach. Kręciłem się trochę niespokojnie czekając na transport, i tak trochę nerwowo, wystraszony rozpocząłem rozmowę z jednym z uczestników biegu. Wymieniliśmy się uwagami dotyczącymi rekonesansu trasy, przyznałem się, że to mój pierwszy oficjalny maraton i że każdy wynik będzie dla mnie rekordem, kilka słów o tym jak to pewnie połowę tego autobusu do startu w maratonie doprowadziła chęć zrzucenia zbędnych kilogramów. Dowiedziałem się także, że crossowy styl trasy sprawi, że trzeba spokojnie dodać 30-40 minut względem oczekiwanego i spodziewanego wyniku na asfalcie.

Chwilę później byliśmy już na starcie. Dostaliśmy oldschoolowe numery do pomiaru czasu, i po krótkim powitaniu, bez wielkiej pompy, niemal jak 200-stu osobowa grupa znajomych pobiegliśmy dookoła jeziora...

Sam bieg ma dwie płaszczyzny - jedna to sportowa, walka z samym sobą. W tym wątku chciałbym powiedzieć, że bieg był do połowy wręcz łatwy, asfalt naprawdę w niewielkim, dosłownie 2-kilometrowym fragmencie, reszta to czysty cross, z czego kilka fragmentów - naprawdę robiło wrażenie. Nie mam żadnego porównania do innych biegów terenowych, ale część wśród konarów po skarpie dochodzącej do tafli jeziora była niesamowita. Druga połowa to już była walka, i to zdecydowanie z samym sobą, z tym aby nie przejść do marszu, a kiedy już zrobiłem kilka kroków marszem pod górkę - jak najszybciej przejść do biegu. Wątek sportowy mógłbym zakończyć podaniem czasu jaki osiągnąłem, ale nie o to tutaj chodziło...


 
 
Całe piękno tego biegu zawarte było w warstwie przyrodniczo-organizacyjnej. Na punktach żywieniowych nie było po prostu jakiś izotoników (nawet nie wiem czy w ogóle były). Ale był kwas chlebowy! A do jedzenia rewelacyjny sękacz, mrowisko, jabłecznik, babka ziemniaczana. Do tego arbuzy i banany. Ja osobiście na każdym  z punktów spędziłem kilka minut na pogawędkach i pochłanianiu sękacza popijając wodą. Kolejny aspekt to kibice - dla nich ten bieg to było wydarzenie, wychodzili do płotów swoich domostw, kibicowali, częstowali wodą ze studni organizując samodzielnie dodatkowe nieplanowane wodopoje.
 
Przyroda - każdy kto był na Suwalszczyźnie wie o co chodzi - ja byłem pierwszy raz i z pewnością wrócę. Bieg po leśnych ścieżkach to kompletnie co innego niż masówka po asfalcie. Z każdym krokiem moje stopy dziękowały mi za decyzję, że wybrałem Wigry zamiast Solidarności. Dla mnie osobiście najbardziej niesamowity fragment to bieg długim, wydawało mi się, że nawet ponad kilometrowym pomostem przy Czarnej Hańczy - środek lasu, płaski pomost widokowy, miarowe uderzenia w deski, dosłownie nie mogłem się w nie patrzeć bo rytmiczne przerwy między nimi doprowadzały mnie do granic halucynacji.
 
Ostatni punkt żywieniowy, tu usłyszałem, że to już blisko... hmmm czy 4 km to blisko czy daleko, dalej już trasa, którą znałem z rekonesansu z poprzedniego dnia. Odliczanie do mety ... i pytam się kibiców przy płocie czy wiedzą GDZIE jest meta, czy przy szkole, czy bliżej za zakrętem? A oni zdziwieni pokazują mi grupkę osób 50 metrów przede mnie krzyczą "TUU!"
 
 
Żadnego balona, ani wojewody z medalami. Medale drewniane, z wyciętym kształtem bobra. Wszystko inaczej niż w kilku masówkach, w których biegłem. I najważniejsze - moi prywatni kibice nie stracili nadziei, że dobiegnę i czekali na mnie na mecie!
 
 
 
Za chwilę skończę swój pierwszy maraton. 4h 50 minut. Ale to nie był maraton na ustanawianie rekordów... chyba, że to pierwszy maraton :)
 
 

 
Fajnie, fajnie, a teraz dajcie i usiąść i przynieście zimne piwo.
 
 
Tak siedząc, poszedł do mnie znajomy z bonanzy, które wiozła nas na start. Zapytał jak mi poszło, pogratulował złamania 5h i.... zapytany o to jak poszło jemu odpowiedział: "A ja wygrałem". WOW! 5 h temu siedziałem w bonanzie obok przyszłego mistrza maratonu Wigry! Gratulacje Grzegorzu! Jeżeli mogę wysłowić swoją cichą emocję - chciałbym zrobić kiedyś to co Ty!
 
 
A teraz dajcie mi kartacza!
 
 
To obowiązkowy posiłek po-biegowy wydawany przez organizatora. Chłodnik i kartacz z ziemniakami i ogórkiem, szkoda tylko, że dzieci mi wyjadły ;)
 
Podsumowując: trzymam kciuki za organizatorów, aby były kolejne edycje (jakoś o to jestem spokojny), koszulka pamiątkowa spełnia dwie funkcje: i) dzielnie ją założyłem na parkruna ii) ponieważ jest troszkę za mała motywuje mnie do mocniejszego biegania aby szybciej pasowała bez wciągania brzucha.
 
Jeżeli ktokolwiek pomyślał lub pomyśli o wzięciu udziału za rok - chętnie odpowiem na wszystkie pytania z pozycji zadowolonego uczestnika. 
 

sobota, 5 października 2013

Półmaraton Iława 2013

Zakładając tego bloga praktycznie rok po rozpoczęciu biegania traktuję go jako motywator II stopnia. Gdybym założyłbym go na samym początku i przestał biegać po miesiącu pozostałby w sieci obraz mojej porażki w tym temacie. Teraz także tak może się stać, aczkolwiek szansa jest mniejsza. Bieganie przez ten rok stało się na tyle integralnym elementem mojego życia, że wierzę, że po prostu nie jestem w stanie sam z tego zrezygnować. Tak samo jak w 1989 roku kiedy po raz pierwszy usłyszałem jako 12-latek The Final Cut - Pink Floyd. Wtedy stwierdziłem, że muzyka to ocean, po którym będę podróżował całe życie.

Wracając do tematu, zastanawiam się jakie były kluczowe elementy ostatniego roku mojego biegania, które warto opisać, kamienie milowe, najciekawsze biegi... Na pewno pierwszy start ever - czyli Bieg Europejski Gdynia 2013, pierwszy oficjalny maraton - Wigry 2013, pierwszy maraton nieoficjalny, czyli jak wyszedłem rano pobiegać i wróciłem po 42 km, Sobieszewo 2013 - pierwszy oficjalny półmaraton, no i Iława 2013 - półmaraton, w którym biegłem w 90% duchem a ciało biegło obok.

Ponieważ ten ostatni jest najświeższy myślami, kilka słów o nim:

Iława to rodzinne miasto mojego serdecznego sąsiada Kamila -  nieocenionego partnera piątkowych i sobotnich wieczorów, a także od pół roku - mojego biegowego partnera i .. rywala. Wiadomo, że największe emocje są zawsze w derbach. A nasze wspólne starty to zawsze lokalne, sąsiedzkie derby :)

Do Iławy natomiast pojechałem jako gość, bramki strzelone na wyjeździe podobno liczą się podwójnie... ale najpierw trzeba te bramki strzelić. Dzień poprzedzający halfmaraton to była zwyczajna zasadzka. Skuszony wygodnym miejscem do spania, ciepłym posiłkiem i miłym towarzystwem zupełnie zatraciłem się w przedhalfmaratońskim wieczorze i z planowanego pasta party wyszło whisky&vodka party (pozdrawiam Sławek! nie zamieniłbym ani jednego toastu z Tobą na urwane sekundy dzień później)...

Następnego dnia obudziłem się dwie godziny przed biegiem i z jednym otwartym okiem i basowym głosem zapytałem o drogę na najbliższego sklepu. Iława jeszcze spała, musiałem więc pokonać ją cała szukając Kauflanda. Jakies 5 sekund w każdej minucie wydawało mi się, że jest OK, pozostałem 55 sek zastanawiałem się czy wypada wyhaftować na ulicy...

Kefirek, próba zjedzenia bułki, jajko, izotonik... zjawił się Kamil, drżącymi rękami przyczepiłem numer startowy, założyłem okolicznościową odebraną dzień  wcześniej koszulkę i ruszyliśmy na start.

Na starcie jedyne o czym myślałem to fakt, że moje córki będą tradycyjnie czekać na mnie na mecie. I jak amerykański superhero po prostu MUSZĘ dobiec, muszę skończyć ten bieg. Wystartowaliśmy, i wtedy po raz kolejny doświadczyłem, że bieganie jest rewelacyjne na kaca! I po kilku kilometrach nie tylko przestałem walczyć o życie, ale nawet zacząłem kalkulować w jakim czasie biegnę. Na każdym skrzyżowaniu mijałem kibicujących mieszkańców i wolontariuszy, woda była praktycznie cały czas tam kiedy była potrzebna, były gąbki z wodą, trasa zdecydowanie płaska i szybka, temperatura trochę za wysoka, ale przyjemnie chłodził wiatr. Po 10 km byłem pewny, że nie tylko walczę o dobiegnięcie do mety, ale walczę z rekordem z Sobieszewa. Postęp jaki wykonałem przez wakacje jest niesamowity. Pod koniec czerwca wyplułem płuca i nie udało się złamać 2h w Sobieszewie, a teraz na mega kacu biegnąc do 10 km rekreacyjnie wszystko wskazuje, że truchtem złamię PB.

I tak się stało. Złamałem pierwszy raz w życiu 2h, Derby sromotnie przegrałem (gratki Kamil). A na mecie chwyciłem za ręcę moje księżniczki i przebiegliśmy ją razem.




A na koniec okazało się, że pierwszy raz z zawodów wracam bogatszy niż wyjechałem. Wylosowałem nagrodę pieniężną 200 PLN!

Raz jeszcze wielkie dzięki dla całej rodziny Kamila, za gościnę i nie gniewam się na fortel, przez który przegrałem derby :)

Parkrun #88 - czyli kolejna 1/50 biegu po koszulkę

Może to niepopularne stwierdzenie, bo biega się przede wszystkim dla samego siebie, dla zdrowia, dla walki z czasem etc. Otrzymywany na zawodach medal to tylko pamiątka a nie cel sam w sobie, w końcu to tylko medal za uczestnictwo. Dlaczego więc tyle osób co tydzień biega w parkrunie? Ja biegam dla koszulki! Koszulka "PARKRUN 50" to szacun na trasie heh. Poki co brakuje mi jeszcze jakieś... 44 parkrunów... Ale czy coś może lepiej budować wytrzymałość w odległych celach jak cosobotnie poranne sprawdzanie się wirtualnym alkomatem czy mogę pojechać na parkrun? Co bardziej hartuje charakter niż pozbawienie się kolejnej szklaneczki whisky w piątkowy wieczór z myślą "jak to wypije to na pewno nie pojadę na parkrun :(" ?

Dziś zbliżyłem się o kolejną 1/50 do upragnionej lansiarskiej koszulki parkrunowej. Wstałem, dojechałem i pobiegłem. Co więcej miałem nawet pobiec na luzie, bez ścigania się. Wytrzymałem 500 metrów na luzie, a potem jakoś głupio mi się zrobiło, że będę na zdjęciach obok człowieka przebranego za kurczaka, który biegł dla funu. I przyspieszyłem. Z jednej strony biegłem na luzie i nie chciałem iść na total, ale z drugiej cały otoczony byłem absurdalnymi myślami "NIE, nie może być tak, że przegram z człowiekiem w takich samych skarpetkach. TO JA muszę wygrać klasyfikację dla osób w żółtych skarpetach kompresyjnych z Lidla"

kurczak i III miejsce skarpet z Lidla (fot. parkrun)

II miejsce skarpet  z Lidla (fot. parkrun)

I miejsce w klasyfikacji żółtych skarpet z Lidla - moi! (fot. parkrun)

I tym sposobem pobiegłem na przemian zwalniając i przyspieszając ledwie 2 sek wolniej od mojego parkunowego rekordu.

A na koniec uwaliła mnie osa! Na ostatnich metrach finiszu zabłąkana październikowa osa zapewne zahipnotyzowana moimi czarno-żółtymi biomami ecco wpadła mi pod rękaw i uwaliła w rękę.

Myśle, że to jad z odwłoka osy sprawił, że zamiast pojechać do domu wybrałem się na kolejne 5km biegiem w dół parku odpiłowanej ręki Reagana ku morzu i po plaży i minąwszy październikowych morsów strzeliłem sobie fotkę z ręki.