niedziela, 1 marca 2020

TUT - Trójmiejski Ultra Track 2020 - 42 km+ cz2. Voyage of the Acolyte

ciąg dalszy części 1


Biegłem zbyt szybko. Nie byłem tego dnia gotowy na rozpoczęcie biegu w tempie ~4:30. Czułem to  po oddechu i po samopoczuciu. Nie było w nim nic ze spokoju jaki towarzyszył mi w czasie Poniewierki czy na Maratonie Gdańskim. Ale nie chciałem też zacząć za wolno i utknąć jak wagonik w przydługim składzie (jak np. na Rzeźniku).

Na jakimś ze zbiegów wyprzedza mnie kobieta. Wypłaszczenie, lekki podbieg i jestem tuż za nią. Nie widzę twarzy, bo biegnę z tyłu. I.... i kompletnie nie wiem co zrobić, jak powinien wyglądać biegowy savoir-vivre. Wyprzedzać nie ma sensu, bo tempo jest bardzo mocne. Odpuścić i zostać w tyle? Siedzieć na plecach? Trochę to nieładne, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. W końcu trafiamy na kałużę, którą każdy z nas omija z innej strony, zrównujemy się i...

- Cześć! Nie znam się przypadkiem znad stawu?
- Cześć, no tak tak... :)

Tą kobietą byłą Gosia Iwan :) Dodam w tym miejscu, że Gosia poleciała ten bieg najmądrzej jak się dało. Ukończyła na druga kobieta i nr 6 OPEN!!!


A co zrobiłem ja? Zobaczyłem z przodu Arsena i korzystając z długiego zbiegu poleciałem go 4:15-4:20. Nie wiem co było moim celem. Chyba tylko przybić piąteczkę, potowarzyszyć kilka km i opaść z sił. I dokładnie tak zrobiłem!! Wypompowałem się w trakcie tej pogoni, ale swój bezsensowny cel osiągnąłem :)

Na którymś z podbiegów Arsen poszedł do przodu. Kilometr albo dwa później wyprzedziła mnie Gosia i może jeszcze ze 2 inne osoby. Do Osowej było delikatnie, jednostajnie pod górkę. Tempo wyrównało mi się w okolicach niewiele powyżej 5 min/km.

Ktoś krzyknął:
- Jesteś 13-ty!
- To pechowo - odpowiedziałem
- Albo szczęśliwie!

Z tą myślą dobiegałęm do punktu na 21 km obstawionym przez ekipę Poniewierki. W oddali majaczył Miś. Waldek Miś.

- Hej Tomek, co byś chciał?
- Hej Waldek, chciałbym się napić!
- Może wódeczki? Wiśniówka czy pigwówka?
- Wszystko jedno! - odpowiedziałem

Zaraz, zaraz, zaraz... czy to dzieje się naprawdę? Ja jestem na maratonie czy jakimś melanżu? W jednym ręku trzymam bidon z colą, a drugą wychylam 50-tkę wiśniówki. Chwytam banana i w drogę. Czas kilometra - 7 minut. To oznacza, że na punkcie spędziłem niecałe 2 minuty.


29 lutego. Rok przestępny 2020 11:00 - Druga połówka

Czas pierwszej połówki miałem rewelacyjny. Wg moich obliczeń coś około 1h50min. Gdyby pobiec drugą tak samo... Waldek na odchodne powiedział, że będzie dużo z górki, ale ja swoje wiem. Wiem jak wygląda końcówka, gdzie na ostatnie 6-7 km zwykły terenowy bieg zamienia się w górską przeprawę. Wielokrotnie robiąc ten odcinek treningowo te najcięższe kilometry wchodziły po 10 minut. Poza tym... jestem już zmęczony, nogi są ciężkie, trochę przybetonowane niedotrenowaniem i za ostrym początkiem.

No i zaczyna mi dzwonić telefon. Wiele razy, natrętnie. Zamiast go wyciszyć - wyciągam i w końcu odbieram. W tym czasie wyprzedza mnie 4-5 osób. Z mojego 13-tego miejsca robi się 18-ste. Ale widzę te grupkę cały czas i niekiedy się tasujemy, wyprzedzamy. Ja przestaję podbiegać na górki, zaczyna mnie to mocno męczyć więc przechodzę do marszu. Za to na zbiegach - rura!

I jeszcze dochodzi kwestia błota. Łemkowskie doświadczenie robi swoje, doskonale wiem, że nie ma sensu omijać wypełnionych błotem kałuż - tnę przez sam środek nie zważając na to, czy błoto mam do połowy buta czy ponad kostkę. To daje wyraźną przewagę - w szczególności na szybkich zbiegach - nie trzeba zwalniać i kluczyć bokiem przykucając pod gałązkami. No ale potem na podbiegu znów zostaję lekko z tyłu.


Czas do punktu na 33 km zleciał całkiem szybko, Bagins strzela mi fotkę, chwytam drożdżówkę i uzupełniam flaska. Tym razem zatrzymałem się tylko na 15 sekund. Chcę zjeść spokojnie idąc... ale nie da się, bo w tym miejscu trasa połączyła się z 21 km. Wpadam gdzieś w sam środek grupy pómaratończyków. Zielone numery zlewają się z niebieskimi. Przestaję już kojarzyć z kim walczę na swojej trasie. Tym bardziej, że tempo zielonych na ich ~12-stym kilometrze jest niemal identyczne z moim aktualnym. Lecimy długim zbiegiem, ostatni raz tego dnia wykręcam czasy z "4" z przodu. Do mety już niewiele, ale wiem co się zaraz zacznie, a moje zabetonowane nogi bardzo tego nie chcą.

Cztery mozolne, górskie podejścia. Cztery niewdzięczne zbiegi. Na przedostatnim na chwilę muszę się zatrzymać. Serce chce mi wyskoczyć z klatki. Nie myślę już o TUTcie. Ten bieg zaraz się skończy. Jestem przerażony czym innym: po jaką cholerę zapisałem się na Niepokornego Mnicha??!! Jeżeli nie trafię tam z formą 101% to będę umierał, przeklinał, płakał, odgrażał się i zamykał w sobie.

Robi mi się gorąco. Wypijam ostatni łyk izo z flaska i zdejmuję bluzę. Mam wrażenie, że lekko kropi deszcz i robi się przyjemnie. Zerkam na zegarek. Do mety ostatni kilometr. Ja wiem, że za ten stan odpowiedzialna jest bliskość mety, ale doświadczam euforii i złości jednocześnie. Powód jest ten sam - nieuchronny koniec biegu. Złość dlatego, że właśnie mija mi kryzys, że przemęczyłem się ostatnie 15-km i chciałbym polecieć jeszcze 20-30 km, pościgać się właśnie teraz, poobserwować kryzysy innych i ładować nimi swoje baterie :)))

Rozpędzam się z górki, wyprzedzam tuż przed metą kilka osób z innych dystansów i jestem!

4h07min49sek - ~43 km. Miejsce OPEN 18 na 317 zapisanych (261 wystartowało)



Rzutem na taśmę udało mi się też (wg pomiaru z endomondo) złamać 4h w maratonie. Dokładając do tego 1100 metrów w górę i w dół to całkiem spoko wynik.

Na mecie przybiłem piąteczkę z Baginsem, któremu chyba było trochę smutno, że nie wystartował, bo spokojnie walczyłby o pudło, a może nawet coś więcej. Odszukałem Arsena (7-my z czasem ponad 20 minut lepszym ode mnie! Gdzie on znalazł te minuty!!). Wypiłem piwko, zrobiliśmy jeszcze wspólne zdjęcie z Martinem Czajką i pojechaliśmy do domu.

W domu odszukałem mój pierwszy medal z TUTa i przeczytałem swoją relację z tamtej edycji. Minęło 5 lat. Inna epoka. I moja i TUTa. Tylko górki wciąż te same.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy